czwartek, 31 grudnia 2015

Kowbojski jazz

"And the work which has become a genre unto itself shall be called: Cowboy Bebop"

I trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Anime wyreżyserowane przez Shinichirō Watanabe praktycznie nie sposób włożyć w jakiekolwiek ramy gatunkowe. Cowboy Bebop to mieszanka wielu stylów. Od komedii przygodowej i space opery poprzez melancholijny neo-noir i sensację po cyberpunk z elementami westernu, thrillera, a nawet horroru. W wielu momentach na pierwszy plan wychodzi także muzyka, ale nazwanie serialu musicalem byłoby już przesadą. Taki miks może wydawać się niestrawny. Nic bardziej mylnego. Cowboy Bebop doskonale odnajduje się w każdej wariacji. Ten postmodernistyczny miszmasz jest jednym z czynników decydujących o unikalności i wielkości serialu.


wtorek, 22 grudnia 2015

Pentameron- Baśniowe „Pulp Fiction”



Zewsząd się słyszy, że kino przestało umieć dobrze opowiadać baśnie. Jeżeli już raz się uda to seria zostaje szybko zamieniona w maszynkę do robienia pieniędzy. Niby kiedyś też tak było, ale gdzieś tam pod toną zielonych papierków z podobizną George’a Washingtona pobrzmiewało echo artyzmu i twórczej niezależności. Dzisiaj tego już nie ma. Lecz chwila moment na horyzoncie pojawia się Matteo Garrone i jego najnowszy film „Pentameron”.


poniedziałek, 14 grudnia 2015

Victoria-One Night Stand



Jeżeli przypomnicie sobie liceum to według zasady klasycznego dramatu, akcja tragedii powinna się dziać w ciągu jednej doby. Sebastian Schipper czyli reżyser „Victorii” wydaje się być cwaniakiem, bo w swoim najnowszym filmie twierdzi, że podobny dramat jest w stanie nakreślić w pół dnia. A konkretnie na przełomie dnia i nocy. Jest to ciekawa artystyczna teza, która na dodatek jest odznaczona ciekawym formalnym eksperymentem. No i niestety dla mnie forma w „Victorii” przysłania resztę.

niedziela, 6 grudnia 2015

10 najlepszych ról Ala Pacino



Od razu i prosto z mostu. Al Pacino to mój ulubiony aktor. Zawsze i wszędzie. Tak jest od czasu gdy zobaczyłem go jako Michaela Corleone w Ojcu chrzestnym. Nazwisko to jest znane wszystkim którzy interesują się kinem choćby w marginalnym stopniu tak więc daruję sobie biograficzne szczegóły i przejdę od razu do sedna. Jako, że filmografię Pacino mam obejrzaną w 90% poczułem się w obowiązku uszeregować kreacje Ala wybierając 10 tych najlepszych według mnie. Na początek nie typowo bo zacznę od ról, które z jakiegoś powodu nie załapały się do mojego zestawienia, a są powszechnie uznawane i cenione.

niedziela, 29 listopada 2015

Filmy z Camerimage 2015 - dobre, złe i nieobejrzane


Jako Bydgoszczanin mam niemały sentyment do jednego z niewielu powodów, dla których warto w moim mieście mieszkać. Ale za to jakiego! Największy na świecie festiwal filmowy w całości poświęcony sztuce zdjęć filmowych i jedno z niewielu tego typu wydarzeń w ogóle w Polsce tak znanych na skalę międzynarodową. Dwudziesta trzecia edycja Camerimage sprowadziła do mojego miasta tak znane osobistości jak Vittorio Storaro, Giovanni Ribisi, Paul Bettany czy Sandy Powell. Przez cały tydzień można było uczestniczyć w niezliczonych warsztatach z operatorami, obejrzeć ciekawe dokumenty czy też projekcje w ramach zupełnie nowego konkursu odcinków pilotażowych seriali lub popracować na rzecz festiwalu w mniej lub bardziej wymagających zadaniach dotyczących przede wszystkim pomocy językowej. Ja osobiście spróbowałem trochę wszystkiego, ale w tym tekście postanowiłem skupić się na tym, co mnie najbardziej interesuje i z czym mam największe doświadczenie czyli filmami fabularnymi. Tym bardziej, że większość tych produkcji nie weszła jeszcze do polskich kin i już teraz mogę doradzić na co warto zwrócić szczególną uwagę, a czego unikać. Zapraszam.

poniedziałek, 16 listopada 2015

"Społeczeństwo nie jest doskonałe."

Twórczość Fritza Langa, austriackiego reżysera można podzielić na dwa wyraźne okresy. Pierwszy to niemiecki gdy tworzył w kraju naszych zachodnich sąsiadów. Zaczynał przygodę z kinematografią na przełomie lat 10 i 20 XXw. gdy kino nieme było w swoim szczycie. Drugi to amerykański. Lang opuścił Niemcy w 1934r. zaraz po propozycji jaką otrzymał od Josepha Goebbelsa by objąć stanowisko szefa studia wytwórczego UFA (Universum Film AG). Odrzucił ofertę ze względu na propagandowy charakter produkowanych tam filmów. Osiadł w Stanach gdzie kręcił do swojej śmierci. Ciekawe jest obserwowanie rozwoju kina na podstawie twórczości Langa. Ja sam jestem większym fanem jej amerykańskiej części znacznie przystępniejszej dla widza, ale nie tak rewolucyjnej jak niemiecka.

niedziela, 15 listopada 2015

Mad Men- analiza sezonu pierwszego: „Who Cares Mr. Campbell?”






Uwaga spoilery!

“Don Draper? Kto wie kim jest ten gość? Równie dobrze mógłby być Batmanem” - Harry Crane

Sezon pierwszy „Mad Mena” stawia przed widzem dwa pytania, które ująłem w cytatach znajdujących się w tytule i podtytule tego tekstu. Pierwsze pytanie brzmi: Kim jest Don Draper? Kim jest czarujący mężczyzna sprzedający szczęście, uwodzący kobiety i klientów, weteran wojenny, mający piękną żonę i dwójkę dzieci, poważany przez współpracowników, człowiek swojej ery, na pierwszy rzut oka spełnienie marzeń każdego mężczyzny. Drugie pytanie jakie nam zadają scenarzyści „Mad Mena” jest bardziej skomplikowane: Kim my jesteśmy?, a  co za tym idzie: Dlaczego tacy jesteśmy? Co nas powstrzymuje od zmian? Kim jesteśmy w obliczu  zagrożenia? Dlaczego gonimy za szczęściem? Dlaczego nie jesteśmy idealni? Nieco ambitnie jak na pierwszy sezon serialu, który debiutował w małej nikomu nieznanej stacji kablowej, mający mało znaną obsadę i podejmujący stosunkowo nudny temat, czyli: przemysł reklamy w latach 60. Cały koncept serialu wydaje się być trudny do zrealizowania. No chyba, że jesteś Matthew Weinerem. 

środa, 11 listopada 2015

Jak David Chase pokazał widzom środkowy palec (tekst zdradza zakończenie serialu "Rodzina Soprano")

Tony Soprano wchodzi do restauracji Holsten's. Zajmuje miejsce w centrum lokalu. Wybiera z szafy grającej utwór zespołu Journey "Don't stop believin" i czeka. Dźwięk dzwonka przy drzwiach. Tony podnosi wzrok. Cięcie. Wchodzi Carmela Soprano. Przysiada się do męża i po chwili rozmowy wspólnie oczekują na przybycie swoich dzieci. Znowu dzwonek. Cięcie. Przychodzi syn AJ. W międzyczasie restauracje odwiedzają m.in. dwaj czarni czy mężczyzna w kurtce Members Only. Tony zamawia krążki cebulowe i cieszy się chwilą ze swoimi najbliższymi. Mężczyzna w kurtce wchodzi do toalety, która znajduje się tuż obok miejsca zajętego przez Soprano. Samochodem przyjeżdża córka Meadow i udanie parkuje dopiero za trzecim razem. Spóźniona na spotkanie przebiega przez ulicę. Dźwięk dzwonka. Tony podnosi wzrok. Cięcie. Czarny ekran. Cisza.


Tak kończy się jeden z najlepszych i najważniejszych seriali telewizji. Każdy fan Sopranos widział i odtwarzał w głowie tą scenę milion razy. Co oznaczało to nagłe urwanie? Czy Tony został zastrzelony? Czy przeżył? Takie pytania kłębią się w głowie. Faktem jest, że 10 czerwca 2007, czyli w dniu emisji ostatniego odcinka większość widzów była zaszokowana. Niektórzy sądzili, że wyemitowana wersja była trefna i domagali się wyjaśnienia losów bohaterów. Nieprzychylna opinia z czasem zaczęła się zmieniać. Obecnie otwarty finał Sopranosów powszechnie uważany jest za znakomity i próżno szukać jakichkolwiek serialowych rankingów bez jego udziału. Dyskusje na temat zakończenia trwają właściwie do dziś. Powstało mnóstwo teorii przemawiających za śmiercią Tony'ego jak i mnóstwo opowiadających się za jego przeżyciem. Tym co mnie jednak najbardziej interesuje jest to jak pomysłodawca całego serialu David Chase tym sposobem pograł sobie z oczekiwaniami widzów i dołożył finalną cegiełkę do długiej trwającej sześć sezonów dekonstrukcji wizerunku mafii.

 Przez cały okres emisji serialu jego twórcy niejednokrotnie udowodnili, że za nic mają pragnienia fanów. Potencjalnie bardzo ciekawe mafijne wątki ucinali w zaskakujący sposób. Jak narastający konflikt Tony'ego Soprano z Richim Aprile z drugiego sezonu. Wszyscy (w tym ja) oczekiwali ich konfrontacji. Tymczasem ta konfrontacja nie następuje, a Richiego pod wpływem emocji zabija siostra Tony'ego Janice. Cała sprawa rozchodzi się po kościach. Podobnie postąpiono z tematem wojny gangsterskiej między Nowym Jorkiem, a New Jersey, której poświęcono raptem dwa odcinki. Znacznie więcej czasu ekranowego zyskały obyczajowe problemy bohaterów jak rozpad małżeństwa Tony'ego i Carmeli czy kwestia homoseksualizmu Vito, które były w swoich sezonach wiodącymi sprawami. Rodzina Soprano od początku miała być serią, która w głównej mierze skupia się na obyczajowo-psychologicznej stronie życia potomków włoskich imigrantów. Przestępczy wycinek ich życia zawsze wydawał się mnie istotny, stał w cieniu skutków wychowania przez zaborczą matkę czy problemów z dorastającymi dziećmi. Jak już mafijne porachunki wychodziły na pierwszy plan to zawsze kreowane były w negatywnym świetle. Chase razem z ekipą scenarzystów portretuje współczesnych gangsterów jako zakompleksionych, niehonorowych dresiarzy, którzy nie radzą sobie z narzuconym im popkulturowym archetypem członka Cosa Nostry.


Nie inaczej jest z finałem serialu. David Chase konsekwentnie gra na nosie widzom chcącym zobaczyć mafijne porachunki (poza likwidacją Leotardo nie ma ich w finale), większą scenę akcji lub Tony'ego korzystającego ze swojego potężnego karabinu. Stawia na podsumowanie wątków obyczajowych. Soprano to nie Montana zdaje się mówić pomysłodawca serialu. Zamiast tego serwuje bezbłędnie wyreżyserowaną, sekwencję rodzinnej kolacji przepełnioną nawiązaniami do całości, z metaforami oraz aluzjami do klasyków gatunku. Tym samym zmusza tych samych ludzi chcących akcji do zastanowienia się i analizy tego co zobaczyli. Stąd te naiwne pomruki niezadowolenia w dniu premiery ostatniego epizodu. Finalną cegiełką w dekonstrukcji wizerunku mafii jest pożegnanie Tony'ego z jego wujem Corrado. Bratanek świadom postępującej choroby Alzheimera próbuje pocieszyć wuja przypominając mu jego czasy jako dona New Jersey. Próbę uszlachetnienia zbrodniczej przeszłości Corrado kwituje krótkim acz potężnym "To fajnie" i odwraca się w stronę okna. W kontekście całości te słowa mają ogromną moc. Bandycki świat z Sopranos nie ma nic wspólnego z mityczną organizacją z Ojca chrzestnego. Bliżej mu do wariackiego życia Chłopaków z ferajny lecz nawet tam pod koniec Scorsese budzi nostalgiczną tęsknotę za utraconym gangsterskim rajem w postaci Joe Pesciego strzelającego prosto w widza. W Rodzinie Soprano nie ma nic pięknego i wartego wspomnień w życiu mafioza. Tylko smutek.


Jednak jak mówią słowa piosenki Don't stop believin.

sobota, 7 listopada 2015

Recenzja "Spectre" (bez spoilerów)

Dwudziesty czwarty film o Jamesie Bondzie jako pierwszy z ery Craiga zaczyna się dokładnie tak, jak tego wierni fani oczekują - od klasycznej sekwencji, w której obserwujemy naszego ulubionego agenta z wnętrza lufy pistoletu, by zaraz zostać zalani krwią po wystrzale skierowanym w naszą stronę. Tym razem to znak, że wszystko u 007 wróciło do normy i w końcu możemy czuć się jak w domu. Zaraz potem ma miejsce jednak coś nieoczekiwanego - ciut pretensjonalny epigraf głoszący nam, iż "martwi żyją". Można w kontekście filmu rozumieć to na kilka sposobów. Po pierwsze jako nawiązanie do będącego bazą sekwencji przedtytułowej meksykańskiego Dnia Zmarłych, w którym ludzie przyozdobieni grobową ikonografią wykonują radosny przemarsz po ulicach miasta. Po drugie jako szyderczą aluzję do usilnego przywiązywania do tradycji szpiegowskiego mitu i trudzie w utrzymaniu żywotności serii. I w końcu, chyba najprościej można to odczytać jako odniesienie do opowieści przedstawionej w filmie, w której głównego bohatera stale będą prześladować echa ważnych dla niego zmarłych z przeszłości.

Zaczynamy, jak przystało na serię - z pompą. Gigantyczna scena zbiorowa w centrum Meksyku, w której kamera precyzyjnie lokalizuje istotnych dla naszej uwagi bohaterów. Nie opuszczając tego samego mastershota, przez kilka minut obserwujemy Bonda wraz z nową partnerką wkraczających do budynku, z którego agent Jej Królewskiej Mości wkrótce wyruszy zostawiając w niepewności kochankę, by wykonać kolejne zlecone mu zadanie. Wspomniane długie ujęcie jest żywym dowodem operatorskiej maestrii, niczym otwarcie Dotyku zła Orsona Wellesa idealnie wprowadza w świat filmu, orientując nas w sytuacji i przestrzeni, w której ma ona miejsce z nieocenioną gracją. A to dopiero początek, preludium do jednej z najlepszych scen akcji, jaką mogliśmy do tej pory zobaczyć w tym roku. Wybitnie spektakularne wyczyny będące zarówno ekscytujące jak i dające autentyczne poczucie zagrożenia wypełniają całość sekwencji przedtytułowej. Aż odbiera dech. Ach, gdyby cały film wywoływał taki zachwyt...

środa, 4 listopada 2015

Subiektywny ranking filmów o Jamesie Bondzie (przed "Spectre")

Pomimo ciągnięcia na tych samym schematach od już ponad pięćdziesięciu lat filmy z agentem 007 nie przestają mnie zaskakiwać. Nawet, gdy już naprawdę sprawiają wrażenie wyczerpania materiału, zawsze odbijają się od dna z nowym pomysłem na siebie. Nowe konwencje, nowe tożsamości, nowe podjęte ryzyka. Wszystko jednak w służbie stale niezmiennych, szpiegowskich szarad zakorzenionych w zimnowojennej paranoi. Dlaczego więc te filmy pozostają dla mnie tak wyjątkowe, gdy tyle dzisiaj naśladowców i pastiszy nie ustępujących niczym spektakularnym akcjom i sensacyjnym fabułom serii? Dobre pytanie, ale tak samo można zapytać dlaczego te filmy dalej powstają i zarabiają tyle pieniędzy. Dlatego, ponieważ pomimo swojej rosnącej anachroniczności kolejne odsłony dalej kurczowo trzymają się swojego fundamentu, tego co uczyniło je takimi niezwykłymi, czyli samej postaci Bonda, która niby ulega zmianom, ale pewne jej elementy zawsze są obecne i na przekór wszystkiemu agent Jej Królewskiej Mości już na wieki pozostanie ideałem męskości i brytyjskości, a takiej legendarnej renomy nie da się tak łatwo podrobić. Jest to pewna marka, która gwarantuje jakiś poziom niezwykłości, unikalności, który ciężko porównać mi z czymkolwiek innym w kinie gatunkowym.

Skutkiem tych wspomnianych wyżej zmian w konwencjach serii (pomimo zachowania esencji) pojawiają się jednak widoczne rozłamy pomiędzy fanami filmów. Ci ortodoksyjni często sceptycznie podchodzą do nowych filmów z Craigiem czując się ignorowani przez twórców i głoszą jednoznaczne opinie, iż te produkcje niczym nie różnią się od standardowych, współczesnych filmów akcji, a Bondowska marka jest tylko ozdobą przyciągającą naiwnych widzów do kina. Drugą skrajną grupą są ludzie z uśmiechem politowania patrzący na starsze części serii szufladkując je jako klaunowate bajeczki dla mało wymagających widzów i wychwalający filmy z Craigiem jako te jedyne prawdziwe Bondy. Są to oczywiście pewne uogólnienia, sam nie jestem w żadnym znaczącym stopniu po żadnej ze stron barykady. Oczywiście mam takie odsłony, które uważam za, w moim odczuciu ważniejsze i lepsze dla serii, te które działały i te które nie bardzo.. ale jest to przecież przede wszystkim wyśmienite kino rozrywkowe, niezależnie od jego postaci, dlatego wraca się do niego od lat i jasne chyba, że najlepszymi filmami będą te, które sprawiają nam najwięcej czystej przyjemności, może czasami też te, które najbardziej imponują artystycznie (bo to również potrafią wbrew pozorom), a już obrana stylistyka i jej subiektywne odczuwanie jest kwestią wyłącznie subiektywną i nie da się jednoznacznie jej ocenić. Dlatego postanowiłem ułożyć ranking, który sklasyfikuje moje osobiste poglądy na temat, które filmy uważam za najlepsze, a które wręcz przeciwnie. Zapraszam więc na długą podróż po historii Bonda, ale również, w pewnym sensie trendów kina w czasach powstawania tych dzieł.

sobota, 31 października 2015

Szara, brudna rzeczywistość

Przywodząc na myśl najwybitniejsze seriale w historii, niezwykle ciężko mi zdecydować, który z nich jest tym najlepszym. Serce podpowiada „The Sopranos”, ale rozum krzyczy „The Wire”. Obiektywnie rzecz biorąc ten drugi jest absolutnym, niekwestionowanym numerem 1 i to jemu poświęcę dziś kilka szczerych słów.


„The Wire” to kryminał jedyny w swoim rodzaju i niedościgniony wzór na to, jak powinno się robić seriale tego gatunku. Sam fakt, że jego głównym bohaterem nie jest postać, a miasto tworzy z niego swoistą perełkę. Akcja ma miejsce w Baltimore, czyli apogeum amerykańskiej patologii, gdzie policjanci robią co chcą, miejscowi politycy kompletnie niczym się nie interesują, a ponad połowa obywateli na śniadanie zamiast bajgla wstrzykuje sobie działkę heroiny. 


Streścić  fabułę ”The Wire”  to nie lada wyzwanie, ale postaram się jak najkrócej wyjaśnić koncepcję wszystkich pięciu serii. Pierwsza skupia się na śledztwie przeciwko miejscowemu królowi podziemia, szefowi organizacji przestępczej Avonowi Barskdale. Przez większość czasu obserwujemy funkcjonowanie tutejszych blokowisk oraz dochodzenie lokalnej grupy policjantów. Sezon drugi przenosi nas z ulicy do baltimorskich doków, gdzie poznajemy związkowców na czele z Frankiem Sobotkom, który wzbudza podejrzenia handlu narkotykami, a  gliniarze wypowiadają mu wojnę. W trzecim przemieszczamy się z powrotem na ulicę i ponownie dane nam będzie oglądać kognicję organizacji Barskdale’a. Główną oś fabularną serii czwartej stanowi młodzież z regionalnej szkoły, którą następca Avona Marlo Stanfield rekrutuje do handlu narkotykami. Ponadto znajdziemy tutaj rozbudowany wątek polityczny. Sezon piąty obrazuje głównie pracę redakcji Baltimore Sun, jednak znajdziemy tu wszystkiego po trochu z poprzednich serii.

Niby wszystko brzmi jak zwyczajny procedural, a więc co czyni „The Wire” arcydziełem? Przyczynił się do tego twórca David Simon, dziennikarz kryminalny Baltimore Sun, który spędził lata obserwując pracę policji w najmroczniejszych zakamarkach miasta. Nikomu nie udało się stworzyć tak realistycznego serialu, ani nawet filmu. Jest tutaj wszystko na co możemy się natknąć we wschodniej Ameryce: dilerka, prostytucja, biurokracja policji, niekompetencja lokalnych władz, czy obojętność polityków. Każdy wątek jest ukazany z tak potężną dawką realizmu, że można stwierdzić, iż Simon zwyczajnie przeniósł życie na ekran.


Trudno byłoby nie wspomnieć też o szerokiej gamie niesamowicie fascynujących postaci. Każdy znajdzie tu swojego faworyta. Zaczynając na zapijaczonym, momentami przezabawnym, ale i żałosnym gliniarzu Jimmym McNultym, przez bezwzględnego łowcę dilerów, wymierzającego sprawiedliwość swoim obrzynem Omara Little, na skorumpowanym senatorze Clayu Davisie kończąc. Każdy z nich od początku skazany jest na porażkę, ale zawsze pozostaje mała iskierka nadziei, że wszystko skończy się na ich korzyść, choć zdajemy sobie sprawę, iż w świecie, w którym żyją nie ma miejsca na happy end.


Jedyną wadą „The Wire” jest aktorstwo, które nie wykracza poza przeciętny poziom. Spowodowane jest to brakiem zwerbowania do obsady zwykłych aktorów, a w większości naturszczyków prosto z ulicy. Występująca w czwartej serii Felicia Pearson to była dilerka z wyrokiem za zabójstwo drugiego stopnia. Do serialu zaangażowano także byłych policjantów i prawdziwych polityków. Aktorstwo w „The Wire” mimo wszystko nie jest jakimś ogromnym defektem, a czasem może być wręcz kolejną dozą realizmu.







Niestety serial nie wzbudził zainteresowania wśród widzów. Nie zdobył też żadnego Złotego Globa, ani Emmy. Kiedy widzowie usypiali na kolejnych odcinkach, rosły zachwyty krytyków, którzy nazywali „The Wire” najlepszym dramatem ostatnich 25 lat. Z sezonu na sezon oglądalność regularnie spadała i przy serialu zostali tylko najwierniejsi widzowie. Produkcję tę doskonale opisuje cytat:  „Gdy spisana zostanie historia telewizji, mało co dorówna „The Wire”, serialowi tak niezwykle głębokiemu i ambitnemu, że smakowany może być wyłącznie przez nielicznych.” Niektóre czasopisma nie tylko uważały „The Wire” za najlepszy serial jaki powstał, ale porównywały go wręcz do dzieł takich artystów jak Dostojewski, czy Dickens.

Podsumowując, „The Wire” jest bezsprzecznym arcydziełem, pełnym życiowych prawd, które opisuje niezliczona ilość urzekających cytatów. Każdy wątek satysfakcjonuje, nie ma tutaj zbędnej sceny ani postaci, wszystkie sceny wnoszą coś do fabuły. Jeśli uważasz się za serialowego wyjadacza, a nigdy nie widziałeś produkcji Simona powinieneś jak najprędzej nadrobić zaległości.

czwartek, 29 października 2015

Liniowa sekwencja strachów część 2


We Francji niedługo wybuchnie rewolucja filmowa. Nadejdzie nowa fala. Młodzi twórcy odrzucą stare kinowe ideały i zaczną szukać nowych rozwiązań. Jednak tacy reżyserzy jak Jacques Becker, Robert Bresson, Jean-Pierre Melville czy Henri-Georges Clouzot dalej będą pracować w swoim stylu.
 
"Bądźcie tak dobrzy i nie niszczcie zainteresowania jakie może obudzić u waszych przyjaciół ten film. Nie mówcie im co widzieliście. W ich imieniu wam dziękujemy." Taki oto apel zamieścili twórcy Widma (1955r.) w napisach końcowych. Sytuacja bez precedensu bo czy jakikolwiek artysta nie chciałby większej popularności swego dzieła? Ta prośba ma jednak uzasadnienie. Zakończenie filmu jest tak piorunujące i przerażające, że zdradzanie go osobom, które go nie widziały to grzech niegodny kinomana.












Szanując wolę ekipy filmowej ani słowem nie wspomnę o stronie fabularnej kolejnego thrillera Clozouta. Scenariusz został oparty na powieści Pierre`a Boileau i Thomas Narcejac pt. „Celle Qui N’Etait Pas”. Niezłą ciekawostką jest fakt, że o prawa do ekranizacji ubiegał się nie kto inny jak sam Alfred Hitchcock. Francuz okazał się szybszy, ale do kolejnej powieści pt. "D’Entre Les Mortes" angielski reżyser zyskał pełne prawa. Na tej podstawie nakręcił w 1959r. niejaki Zawrót głowy. Tak więc rywalizacja między panami nie odbywała się tylko na płaszczyźnie reżyserskiej.
 

Widmo zaczyna się spokojnie co jest bardzo typowe u Clouzota. Stopniowo atmosfera gęstnieje, każde kolejne zdarzenie wzbudza coraz większy niepokój, nastrój osaczenia daje się we znaki bohaterkom, a finał stanowi podręcznik w jaki sposób spuentować gromadzone przez cały seans napięcie. Reżyser nie rozgrywa wszystkiego w sposób dosłowny. Każe siać domysły i niektóre wątki zostawia niedopowiedzianymi. Część wydarzeń ma miejsce poza kadrem filmowym co pozwala używać wyobraźni, a ta uwielbia podsuwać drastyczne rozwiązania. Clouzot z równą konsekwencją kreśli swój obraz od linijki. Uderza w negatywne emocje całkowicie rezygnując z poczucia humoru. Pomysłowo wykorzystuje dźwięki i elementy otoczenia takie jak wiklinowy kosz, wanna, basen w kreowaniu koszmaru. Nie śpieszy się. Każdemu posępnemu zwrotowi akcji pozwala należycie wybrzmieć przyprawiając widza o kolejne zawały serca. Zadziwia też zręczność z jaką zmienia tonacje. Od zwykłej obyczajówki przez spiskowy kryminał do opowieści o duchach słusznej dla horrorów. Wszystko to zamiast się gryźć łączy się w harmonijny sposób równo z postępującą paranoją jednej z bohaterek. Całość oczywiście nakręcona oszczędnie w czarno-białej kolorystyce.  Forma nie przykrywa tu treści czego nie można powiedzieć o dzisiejszych straszakach. W główne role wcielają się Vera Clouzot i Simone Signoret. Żona reżysera często odgrywa swoje emocje w teatralnej manierze, wybałuszając oczy i strzelając miny co może przeszkadzać. Na szczęście Signoret swoją postać rozumie doskonale. Jest powabna, stonowana i kiedy trzeba cynicznie seksowna. Ich relacja ma znamiona erotycznego związku jednakże jest to jeden z tych wątków, które zostają ledwie zasygnalizowane i zostawione widzowi same sobie. Sam finał jak wspomniałem na początku uderza z siłą kiloton. Możliwe jest jego przewidzenie jeśli widz bawi się w detektywa i odhacza w głowie kolejne znane mu zwroty akcji. Lepiej odrzucić takie podejście i dać się porwać morderczej historii serwowanej przez filmowego mistrza grozy.


Widmo słusznie stało się europejskim wzorem thrillera psychologicznego określając także możliwości gatunku. Co skrzętnie wykorzystał (tak tak zgadliście) Alfred Hitchcock kręcąc swoją Psychozę. Podobno pod wpływem zachwytu na filmem Clouzota. Kolejna już anegdota głosi, że pewien zrozpaczony widz napisał do Hitchcocka: ”Sir, po obejrzeniu Widma moja córka bała się wziąć kąpiel w wannie. Teraz po seansie pana Psychozy boi się prysznica. Co mam zrobić?” Hitchcock z właściwym sobie poczuciem humoru odpowiedział: ”Proszę posłać córkę do pralni”.




środa, 28 października 2015

Wampirycznego kina powrót do korzeni

Historia wampirycznego mitu w kinie jest niemal tak stara jak sam kinematograf. Od pierwszego cienia grozy rzuconego przed oczy publiczności w ekspresjonistycznej Symfonii Grozy Friedricha Wilhelma Murnaua, przez surrealistycznego Dreyera, najbardziej zakorzenione w popkulturze przeboje wytwórni Hammer z Christopherem Lee w roli Draculi, po już na prawdę niekonwencjonalne wizje jak weneryczny body horror połączony z homoerotycznym melodramatem w Zagadce Nieśmiertelności Tony'ego Scotta czy też mniej pochlebne harlequiny skierowane do nastolatków, które również z niewytłumaczalnych powodów miały swoich zwolenników w ostatnich latach. Można by rzecz - jakie czasy, takie wampiry.

Nie każdy jednak płynął głównym nurtem i podążał za trendami, i gdy w kinie amerykańskim przełamywano granice przyzwoitości, solidaryzowano się z upadłym ruchem hipisowskim i odświeżano romantyczne ideały bohaterów w Kinie Nowej Przygody, wybitny reżyser z RFN - Werner Herzog ze skromniejszym budżetem wyszedł naprzeciw duchowi czasu i wrócił do tradycji filmu niemego ze szczególnym uwzględnieniem niemieckiego ekspresjonizmu, tym samym tworząc swoje arcydzieło gatunku grozy.

wtorek, 27 października 2015

Liniowa sekwencja strachów

Henri-Georges Clouzot to reżyser którego śmiało można stawiać ponad Hitchcocka jeśli chodzi o stricte budowanie napięcia. Odważnie? Tak, ale i prawdziwie. Największym osiągnięciem francuskiego twórcy pozostaje "Cena strachu". Niezmienna czołówka jeśli chodzi o gatunek thrillera. Co sprawia, że akurat film o przeprawie przez góry dwóch ciężarówek wypełnionych nitrogliceryną potrafi jak nic innego porazić i zahipnotyzować widza?
Po pierwsze długa ekspozycja. Pierwsza godzina służy nakreśleniu bohaterów, przedstawieniu ich sytuacji bez wyjścia. Uwięzieni w egzotycznym zakątku świata nie mają żadnych perspektyw na lepsze życie. Ten fragment uwiarygadnia ich postawę. Sprawia, że przyjmujemy za zrozumiałe decyzje o tak olbrzymim ryzyku. W kontekście całego obrazu kluczowa sekwencja. Po drugie sami bohaterowie. Choć z początku wydają się mieć ustalone role to szybko reżyser poddaje to weryfikacji. W obliczu sytuacji zagrażającej życiu wychodzą na jaw ich prawdziwe twarze. Twardziel zaczyna pękąć, a cwaniaczek zachowuje zimną krew. Realistyczna konstrukcja postaci sprawia, że widz kształtuje sobie o nich zdanie przez cały seans.
Po trzecie sam pomysł i jego wykonanie. Wsadzić czterech gości do topornych ciężarówek wypchanych materiałami wybuchowymi i kazać im przejechać przez kręte górskie ścieżki. Już na papierze mrozi krew w żyłach. Każda sekunda filmu od rozpoczęcia wyprawy jest uzależniająca, ponieważ w mgnieniu oka bohaterowie mogą zginąć. Clouzot stopniowo stawia na drodze śmiałków coraz trudniejsze przeszkody idealnie rozkładając akcenty dramaturgiczne. Nie uświadczy się tu naciąganych zwrotów akcji i ratunków w ostatnich chwilach. Jeśli ktoś popełnia błąd czeka go najsurowsza kara. Prócz wrażeń czysto emocjonalnych i przygodowych "Cena strachu" zawiera także powiew filozofii. Tak popularny we Francji w latach 50 XXw. egzystencjalizm objawia się w klimacie filmu. Eksploracja emocji takich jak strach, niepewność, lęk przed śmiercią i w końcu marność ludzkiego życia w starciu ze światem.
To wszystko sprawia, że "Cena strachu" to wybitna pozycja i obowiązkowa dla każdego kinomana.