sobota, 12 marca 2016

Carol-Przeminęło z wiatrem



Stylowy melodramat to w dzisiejszych czasach oksymoron. Todd Haynes jednak głośno grzmi z reżyserskiej ambony, że to nie prawda i serwuje nam niezłą gatunkową przewrotną satyrę. Do tego podpina pod swój obraz obecną modę na klimaty lat 50-60. Amerykanin nie boi się iść na całość, tak samo jak widz nie powinien bać się seansu, bo zaiste jest w właściwych rękach.

"Carol" opowiada historię zakazanej miłości i rozgrywa się w Nowym Jorku na początku lat 50. XX w. Dziewiętnastoletnia Teresa pracuje w luksusowym domu towarowym, marzy o pracy fotografki. Podczas gorączki świątecznych zakupów poznaje Carol – niezwykłą kobietę, uwięzioną w małżeństwie bez miłości, jednak pełną lęków i obaw związanych z porzuceniem dotychczasowego życia. To spotkanie odmieni ich życie na zawsze, jednak cena za chwile szczęścia będzie naprawdę wysoka.

Film Todda Haynesa to przede wszystkim koncert aktorski Cate Blanchettt i Rooney Mary. Obydwie panie mają już za sobą rolę wybitne i boją się mieszać w swoim aktorskim emploi o doskonale widzimy tutaj. Kobiecy drugi plan dopełnia znana między innymi z „Deadwood” Sarah Paulson, która tylko trochę odstaje od głównych bohaterek spektaklu. Rozczarowują za to mężczyźni.   
Zarówno Kyle Chandler jak i  Jake Lacy – grają ociężale z niezrozumieniem koncepcji co sprawia, ze ich aktorstwo zahacza o te z cyklu prawdziwych historii. Ale może tak miało być?

Bo „Carol” to typowy film z przedziałki „girl power”. Tutaj mężczyźni nic nie wiedzą o życiu, ani o emocjach. Reprezentują tylko  przemoc, tyranię i konserwatyzm tamtych lat. To oni próbują stłamsić nasze bohaterki i zamknąć je w osławionych złotych klatkach. Są przy tym cholernie nieporadni  i muszą korzystać z pomocników i tanich sposobów. Kto im zabroni? Mają kasę, pozycje i jedność. W końcu w kupie siła.

Bohaterki grane przez Cate Blanchett i Rooney Marę to w tym świecie zaszczute zwierzęta (zresztą spójrzcie w pięknie, wybałuszone oczka Rooney), które jako jedyne posiadają uczucia i poprzez więź jaką nawiązują są zdolne te emocje pielęgnować. Haynes gra tutaj osławioną kartą „zakazanego owocu, który smakuje najlepiej”.  Nasze bohaterki będą musiały skonfrontować swoje uczucie nie tylko z moralnością, ale także a może przede wszystkim z konwersowanym  społeczeństwem, który za dużo się nie zmienił mimo upływu lat. Więc bariera czasu zanika, a my w pełni możemy poczuć dramat bohaterek.

Oczywiście nasze dziewczyny też nie padają sobie od razu w ramiona. Carol z posągową urodą Cate Blanchett może być łatwo skojarzona z łatką Famme fatale uwodzącą młode naiwne dziewczynki. Natomiast Teresa jest młoda, głupiutka i na dodatek jest artystką. To są zupełnie dwa odrębne światy, których łączenie przyjdzie nam obserwować.  Z czasem Ted wie odrębne kobiety, które dzieli absolutnie wszystko zaczną się łączyć. W myśl zasady starych melodramatów, miłość przezwycięży wszystko i wszystkich.

Porozmawiajmy o kwestii technicznej „Carol” . Jest to najładniejszy film ostatnich miesięcy. Zdjęcia Edwarda Lachmana  to subtelne jazdy kamery po mokrych od deszczu szyb i od łez twarzach. Stonowane, rozmarzone oświetlenie chwytające niepewne momenty czasu. Ale należy też zwrócić uwagę jak Lachman portretuje fizyczność ciał. Drżące ręce, przyciemnione twarze, zimne spojrzenia… To był bardzo wyrównany rok jeżeli chodzi o zdjęcia. Ale w każdym innym dałbym Lachmanowi Oscara.  Za muzykę jest odpowiedzialny stały współpracownik braci Coen – Carter Burwell i jak zwykle trzyma równy, świetny poziom.

„Carol” to kino starej daty. Nie dziwią zbyt entuzjastyczne oceny na Filmwebie.  Widzowie rozsmakowani w estymie pastiszu epoki lat 50 mogą mieć spory problem z zrozumieniem koncepcji narzuconej przez Haynesa. Mamy do czynienia z jednym z tych filmów , gdzie swoją wiedzę kinofilską najlepiej zostawić za drzwiami i dać się porwać emocjom
Ocena:7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz