sobota, 31 października 2015

Szara, brudna rzeczywistość

Przywodząc na myśl najwybitniejsze seriale w historii, niezwykle ciężko mi zdecydować, który z nich jest tym najlepszym. Serce podpowiada „The Sopranos”, ale rozum krzyczy „The Wire”. Obiektywnie rzecz biorąc ten drugi jest absolutnym, niekwestionowanym numerem 1 i to jemu poświęcę dziś kilka szczerych słów.


„The Wire” to kryminał jedyny w swoim rodzaju i niedościgniony wzór na to, jak powinno się robić seriale tego gatunku. Sam fakt, że jego głównym bohaterem nie jest postać, a miasto tworzy z niego swoistą perełkę. Akcja ma miejsce w Baltimore, czyli apogeum amerykańskiej patologii, gdzie policjanci robią co chcą, miejscowi politycy kompletnie niczym się nie interesują, a ponad połowa obywateli na śniadanie zamiast bajgla wstrzykuje sobie działkę heroiny. 


Streścić  fabułę ”The Wire”  to nie lada wyzwanie, ale postaram się jak najkrócej wyjaśnić koncepcję wszystkich pięciu serii. Pierwsza skupia się na śledztwie przeciwko miejscowemu królowi podziemia, szefowi organizacji przestępczej Avonowi Barskdale. Przez większość czasu obserwujemy funkcjonowanie tutejszych blokowisk oraz dochodzenie lokalnej grupy policjantów. Sezon drugi przenosi nas z ulicy do baltimorskich doków, gdzie poznajemy związkowców na czele z Frankiem Sobotkom, który wzbudza podejrzenia handlu narkotykami, a  gliniarze wypowiadają mu wojnę. W trzecim przemieszczamy się z powrotem na ulicę i ponownie dane nam będzie oglądać kognicję organizacji Barskdale’a. Główną oś fabularną serii czwartej stanowi młodzież z regionalnej szkoły, którą następca Avona Marlo Stanfield rekrutuje do handlu narkotykami. Ponadto znajdziemy tutaj rozbudowany wątek polityczny. Sezon piąty obrazuje głównie pracę redakcji Baltimore Sun, jednak znajdziemy tu wszystkiego po trochu z poprzednich serii.

Niby wszystko brzmi jak zwyczajny procedural, a więc co czyni „The Wire” arcydziełem? Przyczynił się do tego twórca David Simon, dziennikarz kryminalny Baltimore Sun, który spędził lata obserwując pracę policji w najmroczniejszych zakamarkach miasta. Nikomu nie udało się stworzyć tak realistycznego serialu, ani nawet filmu. Jest tutaj wszystko na co możemy się natknąć we wschodniej Ameryce: dilerka, prostytucja, biurokracja policji, niekompetencja lokalnych władz, czy obojętność polityków. Każdy wątek jest ukazany z tak potężną dawką realizmu, że można stwierdzić, iż Simon zwyczajnie przeniósł życie na ekran.


Trudno byłoby nie wspomnieć też o szerokiej gamie niesamowicie fascynujących postaci. Każdy znajdzie tu swojego faworyta. Zaczynając na zapijaczonym, momentami przezabawnym, ale i żałosnym gliniarzu Jimmym McNultym, przez bezwzględnego łowcę dilerów, wymierzającego sprawiedliwość swoim obrzynem Omara Little, na skorumpowanym senatorze Clayu Davisie kończąc. Każdy z nich od początku skazany jest na porażkę, ale zawsze pozostaje mała iskierka nadziei, że wszystko skończy się na ich korzyść, choć zdajemy sobie sprawę, iż w świecie, w którym żyją nie ma miejsca na happy end.


Jedyną wadą „The Wire” jest aktorstwo, które nie wykracza poza przeciętny poziom. Spowodowane jest to brakiem zwerbowania do obsady zwykłych aktorów, a w większości naturszczyków prosto z ulicy. Występująca w czwartej serii Felicia Pearson to była dilerka z wyrokiem za zabójstwo drugiego stopnia. Do serialu zaangażowano także byłych policjantów i prawdziwych polityków. Aktorstwo w „The Wire” mimo wszystko nie jest jakimś ogromnym defektem, a czasem może być wręcz kolejną dozą realizmu.







Niestety serial nie wzbudził zainteresowania wśród widzów. Nie zdobył też żadnego Złotego Globa, ani Emmy. Kiedy widzowie usypiali na kolejnych odcinkach, rosły zachwyty krytyków, którzy nazywali „The Wire” najlepszym dramatem ostatnich 25 lat. Z sezonu na sezon oglądalność regularnie spadała i przy serialu zostali tylko najwierniejsi widzowie. Produkcję tę doskonale opisuje cytat:  „Gdy spisana zostanie historia telewizji, mało co dorówna „The Wire”, serialowi tak niezwykle głębokiemu i ambitnemu, że smakowany może być wyłącznie przez nielicznych.” Niektóre czasopisma nie tylko uważały „The Wire” za najlepszy serial jaki powstał, ale porównywały go wręcz do dzieł takich artystów jak Dostojewski, czy Dickens.

Podsumowując, „The Wire” jest bezsprzecznym arcydziełem, pełnym życiowych prawd, które opisuje niezliczona ilość urzekających cytatów. Każdy wątek satysfakcjonuje, nie ma tutaj zbędnej sceny ani postaci, wszystkie sceny wnoszą coś do fabuły. Jeśli uważasz się za serialowego wyjadacza, a nigdy nie widziałeś produkcji Simona powinieneś jak najprędzej nadrobić zaległości.

czwartek, 29 października 2015

Liniowa sekwencja strachów część 2


We Francji niedługo wybuchnie rewolucja filmowa. Nadejdzie nowa fala. Młodzi twórcy odrzucą stare kinowe ideały i zaczną szukać nowych rozwiązań. Jednak tacy reżyserzy jak Jacques Becker, Robert Bresson, Jean-Pierre Melville czy Henri-Georges Clouzot dalej będą pracować w swoim stylu.
 
"Bądźcie tak dobrzy i nie niszczcie zainteresowania jakie może obudzić u waszych przyjaciół ten film. Nie mówcie im co widzieliście. W ich imieniu wam dziękujemy." Taki oto apel zamieścili twórcy Widma (1955r.) w napisach końcowych. Sytuacja bez precedensu bo czy jakikolwiek artysta nie chciałby większej popularności swego dzieła? Ta prośba ma jednak uzasadnienie. Zakończenie filmu jest tak piorunujące i przerażające, że zdradzanie go osobom, które go nie widziały to grzech niegodny kinomana.












Szanując wolę ekipy filmowej ani słowem nie wspomnę o stronie fabularnej kolejnego thrillera Clozouta. Scenariusz został oparty na powieści Pierre`a Boileau i Thomas Narcejac pt. „Celle Qui N’Etait Pas”. Niezłą ciekawostką jest fakt, że o prawa do ekranizacji ubiegał się nie kto inny jak sam Alfred Hitchcock. Francuz okazał się szybszy, ale do kolejnej powieści pt. "D’Entre Les Mortes" angielski reżyser zyskał pełne prawa. Na tej podstawie nakręcił w 1959r. niejaki Zawrót głowy. Tak więc rywalizacja między panami nie odbywała się tylko na płaszczyźnie reżyserskiej.
 

Widmo zaczyna się spokojnie co jest bardzo typowe u Clouzota. Stopniowo atmosfera gęstnieje, każde kolejne zdarzenie wzbudza coraz większy niepokój, nastrój osaczenia daje się we znaki bohaterkom, a finał stanowi podręcznik w jaki sposób spuentować gromadzone przez cały seans napięcie. Reżyser nie rozgrywa wszystkiego w sposób dosłowny. Każe siać domysły i niektóre wątki zostawia niedopowiedzianymi. Część wydarzeń ma miejsce poza kadrem filmowym co pozwala używać wyobraźni, a ta uwielbia podsuwać drastyczne rozwiązania. Clouzot z równą konsekwencją kreśli swój obraz od linijki. Uderza w negatywne emocje całkowicie rezygnując z poczucia humoru. Pomysłowo wykorzystuje dźwięki i elementy otoczenia takie jak wiklinowy kosz, wanna, basen w kreowaniu koszmaru. Nie śpieszy się. Każdemu posępnemu zwrotowi akcji pozwala należycie wybrzmieć przyprawiając widza o kolejne zawały serca. Zadziwia też zręczność z jaką zmienia tonacje. Od zwykłej obyczajówki przez spiskowy kryminał do opowieści o duchach słusznej dla horrorów. Wszystko to zamiast się gryźć łączy się w harmonijny sposób równo z postępującą paranoją jednej z bohaterek. Całość oczywiście nakręcona oszczędnie w czarno-białej kolorystyce.  Forma nie przykrywa tu treści czego nie można powiedzieć o dzisiejszych straszakach. W główne role wcielają się Vera Clouzot i Simone Signoret. Żona reżysera często odgrywa swoje emocje w teatralnej manierze, wybałuszając oczy i strzelając miny co może przeszkadzać. Na szczęście Signoret swoją postać rozumie doskonale. Jest powabna, stonowana i kiedy trzeba cynicznie seksowna. Ich relacja ma znamiona erotycznego związku jednakże jest to jeden z tych wątków, które zostają ledwie zasygnalizowane i zostawione widzowi same sobie. Sam finał jak wspomniałem na początku uderza z siłą kiloton. Możliwe jest jego przewidzenie jeśli widz bawi się w detektywa i odhacza w głowie kolejne znane mu zwroty akcji. Lepiej odrzucić takie podejście i dać się porwać morderczej historii serwowanej przez filmowego mistrza grozy.


Widmo słusznie stało się europejskim wzorem thrillera psychologicznego określając także możliwości gatunku. Co skrzętnie wykorzystał (tak tak zgadliście) Alfred Hitchcock kręcąc swoją Psychozę. Podobno pod wpływem zachwytu na filmem Clouzota. Kolejna już anegdota głosi, że pewien zrozpaczony widz napisał do Hitchcocka: ”Sir, po obejrzeniu Widma moja córka bała się wziąć kąpiel w wannie. Teraz po seansie pana Psychozy boi się prysznica. Co mam zrobić?” Hitchcock z właściwym sobie poczuciem humoru odpowiedział: ”Proszę posłać córkę do pralni”.




środa, 28 października 2015

Wampirycznego kina powrót do korzeni

Historia wampirycznego mitu w kinie jest niemal tak stara jak sam kinematograf. Od pierwszego cienia grozy rzuconego przed oczy publiczności w ekspresjonistycznej Symfonii Grozy Friedricha Wilhelma Murnaua, przez surrealistycznego Dreyera, najbardziej zakorzenione w popkulturze przeboje wytwórni Hammer z Christopherem Lee w roli Draculi, po już na prawdę niekonwencjonalne wizje jak weneryczny body horror połączony z homoerotycznym melodramatem w Zagadce Nieśmiertelności Tony'ego Scotta czy też mniej pochlebne harlequiny skierowane do nastolatków, które również z niewytłumaczalnych powodów miały swoich zwolenników w ostatnich latach. Można by rzecz - jakie czasy, takie wampiry.

Nie każdy jednak płynął głównym nurtem i podążał za trendami, i gdy w kinie amerykańskim przełamywano granice przyzwoitości, solidaryzowano się z upadłym ruchem hipisowskim i odświeżano romantyczne ideały bohaterów w Kinie Nowej Przygody, wybitny reżyser z RFN - Werner Herzog ze skromniejszym budżetem wyszedł naprzeciw duchowi czasu i wrócił do tradycji filmu niemego ze szczególnym uwzględnieniem niemieckiego ekspresjonizmu, tym samym tworząc swoje arcydzieło gatunku grozy.

wtorek, 27 października 2015

Liniowa sekwencja strachów

Henri-Georges Clouzot to reżyser którego śmiało można stawiać ponad Hitchcocka jeśli chodzi o stricte budowanie napięcia. Odważnie? Tak, ale i prawdziwie. Największym osiągnięciem francuskiego twórcy pozostaje "Cena strachu". Niezmienna czołówka jeśli chodzi o gatunek thrillera. Co sprawia, że akurat film o przeprawie przez góry dwóch ciężarówek wypełnionych nitrogliceryną potrafi jak nic innego porazić i zahipnotyzować widza?
Po pierwsze długa ekspozycja. Pierwsza godzina służy nakreśleniu bohaterów, przedstawieniu ich sytuacji bez wyjścia. Uwięzieni w egzotycznym zakątku świata nie mają żadnych perspektyw na lepsze życie. Ten fragment uwiarygadnia ich postawę. Sprawia, że przyjmujemy za zrozumiałe decyzje o tak olbrzymim ryzyku. W kontekście całego obrazu kluczowa sekwencja. Po drugie sami bohaterowie. Choć z początku wydają się mieć ustalone role to szybko reżyser poddaje to weryfikacji. W obliczu sytuacji zagrażającej życiu wychodzą na jaw ich prawdziwe twarze. Twardziel zaczyna pękąć, a cwaniaczek zachowuje zimną krew. Realistyczna konstrukcja postaci sprawia, że widz kształtuje sobie o nich zdanie przez cały seans.
Po trzecie sam pomysł i jego wykonanie. Wsadzić czterech gości do topornych ciężarówek wypchanych materiałami wybuchowymi i kazać im przejechać przez kręte górskie ścieżki. Już na papierze mrozi krew w żyłach. Każda sekunda filmu od rozpoczęcia wyprawy jest uzależniająca, ponieważ w mgnieniu oka bohaterowie mogą zginąć. Clouzot stopniowo stawia na drodze śmiałków coraz trudniejsze przeszkody idealnie rozkładając akcenty dramaturgiczne. Nie uświadczy się tu naciąganych zwrotów akcji i ratunków w ostatnich chwilach. Jeśli ktoś popełnia błąd czeka go najsurowsza kara. Prócz wrażeń czysto emocjonalnych i przygodowych "Cena strachu" zawiera także powiew filozofii. Tak popularny we Francji w latach 50 XXw. egzystencjalizm objawia się w klimacie filmu. Eksploracja emocji takich jak strach, niepewność, lęk przed śmiercią i w końcu marność ludzkiego życia w starciu ze światem.
To wszystko sprawia, że "Cena strachu" to wybitna pozycja i obowiązkowa dla każdego kinomana.