środa, 4 listopada 2015

Subiektywny ranking filmów o Jamesie Bondzie (przed "Spectre")

Pomimo ciągnięcia na tych samym schematach od już ponad pięćdziesięciu lat filmy z agentem 007 nie przestają mnie zaskakiwać. Nawet, gdy już naprawdę sprawiają wrażenie wyczerpania materiału, zawsze odbijają się od dna z nowym pomysłem na siebie. Nowe konwencje, nowe tożsamości, nowe podjęte ryzyka. Wszystko jednak w służbie stale niezmiennych, szpiegowskich szarad zakorzenionych w zimnowojennej paranoi. Dlaczego więc te filmy pozostają dla mnie tak wyjątkowe, gdy tyle dzisiaj naśladowców i pastiszy nie ustępujących niczym spektakularnym akcjom i sensacyjnym fabułom serii? Dobre pytanie, ale tak samo można zapytać dlaczego te filmy dalej powstają i zarabiają tyle pieniędzy. Dlatego, ponieważ pomimo swojej rosnącej anachroniczności kolejne odsłony dalej kurczowo trzymają się swojego fundamentu, tego co uczyniło je takimi niezwykłymi, czyli samej postaci Bonda, która niby ulega zmianom, ale pewne jej elementy zawsze są obecne i na przekór wszystkiemu agent Jej Królewskiej Mości już na wieki pozostanie ideałem męskości i brytyjskości, a takiej legendarnej renomy nie da się tak łatwo podrobić. Jest to pewna marka, która gwarantuje jakiś poziom niezwykłości, unikalności, który ciężko porównać mi z czymkolwiek innym w kinie gatunkowym.

Skutkiem tych wspomnianych wyżej zmian w konwencjach serii (pomimo zachowania esencji) pojawiają się jednak widoczne rozłamy pomiędzy fanami filmów. Ci ortodoksyjni często sceptycznie podchodzą do nowych filmów z Craigiem czując się ignorowani przez twórców i głoszą jednoznaczne opinie, iż te produkcje niczym nie różnią się od standardowych, współczesnych filmów akcji, a Bondowska marka jest tylko ozdobą przyciągającą naiwnych widzów do kina. Drugą skrajną grupą są ludzie z uśmiechem politowania patrzący na starsze części serii szufladkując je jako klaunowate bajeczki dla mało wymagających widzów i wychwalający filmy z Craigiem jako te jedyne prawdziwe Bondy. Są to oczywiście pewne uogólnienia, sam nie jestem w żadnym znaczącym stopniu po żadnej ze stron barykady. Oczywiście mam takie odsłony, które uważam za, w moim odczuciu ważniejsze i lepsze dla serii, te które działały i te które nie bardzo.. ale jest to przecież przede wszystkim wyśmienite kino rozrywkowe, niezależnie od jego postaci, dlatego wraca się do niego od lat i jasne chyba, że najlepszymi filmami będą te, które sprawiają nam najwięcej czystej przyjemności, może czasami też te, które najbardziej imponują artystycznie (bo to również potrafią wbrew pozorom), a już obrana stylistyka i jej subiektywne odczuwanie jest kwestią wyłącznie subiektywną i nie da się jednoznacznie jej ocenić. Dlatego postanowiłem ułożyć ranking, który sklasyfikuje moje osobiste poglądy na temat, które filmy uważam za najlepsze, a które wręcz przeciwnie. Zapraszam więc na długą podróż po historii Bonda, ale również, w pewnym sensie trendów kina w czasach powstawania tych dzieł.



23. Śmierć nadejdzie jutro

Niewidzialny samochód, operacja zmiany DNA, okropna piosenka w zestawie z cameo Madonny, fatalna Halle Berry oraz przestarzałe CGI w scenach akcji przekraczających wszelkie granice absurdu - trzeba coś dodawać? Jest to moment, w którym seria definitywnie sięgnęła dna i autoparodii. Oczywiście na siłę można znaleźć tu i pozytywne strony, jak choćby część pierwszego aktu, który sili się na pokazanie ludzkiej strony Bonda w chwili słabości, całkiem nieźle zrealizowaną sekwencję szermierki i... trochę niezamierzonego komizmu wynikające z bzdurności sytuacji. Ale to niewiele pomaga, gdy ilość najnędzniejszych one-linerów mnoży się z każdą minutą, a seans zaczyna być coraz większą udręką dla inteligencji widza.

22. Quantum of Solace

Każdy kto oczekiwał czegokolwiek po sequelu Casino Royale... albo w ogóle oglądalnej produkcji, przeliczył się. Przesadnie pogmatwana fabuła, która po pierwsze nie jest niczym oryginalnym, a po drugie nie rozwiązuje w żaden dogłębny sposób konfliktów rozpoczętych w poprzedniku. Zresztą o czym tu w ogóle mówić, gdy Quantum jest tak kalekim filmem w tak fundamentalnych kwestiach jak prowadzenie narracji czy ten nieszczęsny, katastrofalnie zły montaż scen akcji, które są kwintesencją najgorszych trendów we współczesnych akcyjniakach. Decyzje reżysera w prowadzeniu niektórych sekwencji są nielogiczne, a film najzwyczajniej w świecie źle się ogląda. A szkoda, bo potencjał na dobrą historię był.

21. Zabójczy widok

To chyba najdziwniejszy ze wszystkim filmów z oficjalnej serii. Próbuje wpisać Bonda w lata 80'te z pomocą przeboju Duran Duran, wariackich ekscesów Christophera Walkena i jego bardzo nieobyczajnej henchwoman granej przez Grace Jones oraz naprawdę szalonej intrygi. Na plus również efektowne i pomysłowe wykorzystanie miejsc akcji - Paryża i San Francisco. Moją ulubioną i tak jest sekwencja przedtytułowa, w której Bond popularyzuje snowboard na Syberii w rytmie szlagiera Beach Boysów. Generalnie jest to film zabawny z niewłaściwych powodów, choć czasami bywa świadomy swojej kiczowatości. Największym problemem jest tu Roger Moore, który oczywiście jest lubialny jak zawsze, ale ma już prawie sześćdziesiątkę na karku i zaczyna niepokojąco wyglądać w towarzystwie tak młodych dziewczyn. Najwięcej tu chyba oglądamy jego kaskadera. Za długo to pociągnął. Starość nie radość.

20. Diamenty są wieczne

No Panie Connery, po cóż Pan wracał? Taką dobrą passę miał i zniszczył ją sobie filmem obdartym z klasy, z tak okropnymi dialogami, fabułą i niegdyś świetnym czarnym charakterem, okradzionym tutaj z godności. Podobno większa część budżetu poszła na gażę dla Connery'ego, co odzwierciedlają niedopracowane efekty specjalne. Charles Gray nie budzi tu żadnej grozy i swoją rolą zniszczył postać Blofelda. Najbardziej podobała mi się tutaj Jill St. John jako dziewczyna (więcej rudowłosych w Bondach, proszę!), ale i ona zostaje pod koniec wykastrowana i sprowadzona do niezdarnej damy w opałach (choć z wdzięku nie traci nic). Ogólnie rzecz biorąc seans jako całość bywa bolesny, ale i ma swoje momenty.

19. Ośmiorniczka

Dość zwyczajna odsłona serii ze starzejącym się Moorem, głupkowatą fabułą i nawet imponującymi scenami akcji w atrakcyjnych miejscówkach. Budżet większy niż wcześniej, to i trochę tu mocniejszych wrażeń i widowiska na wyższym poziomie, ale często za bardzo szarżuje w swojej pastiszowości. Roger udający Tarzana, tresujący dzikiego tygrysa i przebierający się za goryla i klauna to już trochę przesada. Ponowne obsadzenie Maud Adams w roli dziewczyny Bonda to mała pomyłka, nikt o to nie prosił, jednak wcale nie jest taka zła. Film nie do końca udany, ale w leniwe, niedzielne popołudnie można zapuścić.

18. Jutro nie umiera nigdy

Od tego filmu zaczęła się moja przygoda z serią, więc mam do niego pewien sentyment. Niestety poza nostalgicznymi wartościami jako niezależne dzieło już mi nie imponuje. Temat manipulacji mediów miał potencjał, ale został niewykorzystany, podobnie jak Jonathan Pryce w roli schwarzcharakteru. Podobnie po łebkach potraktowano dziewczyny (czemu tak zawsze jest z azjatyckimi partnerkami Bonda?), szczególnie szkoda Teri Hatcher. Kilka spektakularnych scen akcji, ale poza tym dość nużąca i jednowątkowa opowieść. Mała dygresja co do piosenki tytułowej - fani dość jednogłośnie się zgodzili, że od dość standardowej ballady Sheryl Crow znacznie ciekawszy jest utwór "Surrender" od k.d. lang pojawiający się w napisach końcowych, jak najbardziej potwierdzam i polecam przesłuchanie tego kawałka i porównanie.

17. Licencja na zabijanie

Lubię Daltonowskiego Bonda. Walijczyk przywrócił dużo z tego zimnego profesjonalizmu i brutalności znanego z powieści Fleminga i, w mniejszym stopniu z pierwszego filmu z Seanem Connerym. Niestety Licencja przekracza pewne granice i dość standardową, schematyczną historii o zemście przygniata niepotrzebnym ciężarem okrucieństwa na granicy kina exploitation. Z samej opowieści niewiele wynika i mało tu pamiętnych scen. Ciekawy jest tu główny zły, już mniej dziewczyny, ale ciężko się czymkolwiek zachwycać, gdy jest tyle lepszych wariacji tych elementów w innych filmach z serii.

16. Świat to za mało

Zadziwić może was stosunkowo wysoka pozycja na tej liście średnio lubianego filmu z Brosnanem (szczególnie, że za Bondem w jego wydaniu co najmniej nie szaleję). To przecież już tytuł lekko sczerstwiały, z kosmicznie absurdalną fabułą, przesadzonymi gadżetami i niesławną, uhonorowaną Złotą Maliną rolą Denise Richards. Głównym powodem, dla którego jestem tak łagodny dla tego filmu jest Elektra King, jedna z ciekawszych postaci kobiecych serii. Wodzi za nos zarówno nas jak i bohaterów przez połowę filmu udając niewinną, przestraszoną dziewczynkę, by w końcu pokazać swoje prawdziwe oblicze - lawirującą, zimnokrwistą dominatrix. Oczywiście nie ukrywam, że sekspalil Sophie Marceau również gra tu dużą rolę. Film gwarantuje bardzo emocjonujący seans, z kilkoma słabymi kwestiami dialogowymi i pomniejszymi irytacjami, ale niewiele więcej mu mogę zarzucić.

15. Tylko dla twoich oczu

Temu filmowi przypisuje się "sprowadzenie Bonda na ziemię" po kosmicznym Moonrakerze, który to dla wielu zaszedł zdecydowanie za daleko. Chwalebne, choć jeszcze lepiej by było, gdyby sam w sobie był ciekawszy. Jest to dość nijaka odsłona serii, której pomaga trochę śródziemnomorskiego klimatu i brak scen, jednoznacznie alarmujących nas o potrzebie sprzedania filmowi dosadnego facepalma. Jeden zjazd po górskich zboczach, trochę scen podwodnych i wspinaczka wysokogórska to nie do końca przebijające wszystko co do tej pory widzieliśmy, spektakularne sceny, do których przyzwyczaiła nas seria, ale chyba o to chodziło. Niepokoi tu ponownie nie pierwszej młodości Roger Moore romansujący z nastoletnią dziewczyną.

14. Człowiek ze złotym pistoletem

Nie jest to do końca film dobry i gdybym miał być zupełnie obiektywny w tworzeniu tego rankingu, byłby gdzieś na samym dole. Straszna łopatologia, widoczny brak przebierania w środkach, wiele irytujących postaci i scen, zniszczony kreskówkowym efektem dźwiękowym genialny popis kaskaderski... to wszystko tu jest. Ale cóż z tego, gdy to wszystko sprawia tyle frajdy, a Christopher Lee daje popis jako efektywny czarny charakter? Zawsze świetnie się bawiłem na Człowieku.. i to się chyba nie zmieni, tylko czasami trzeba po prostu wziąć poprawkę na to, że pomysłowość twórców nie zawsze idzie w parze z finezją wykonania.

13. Operacja "Piorun"

Wielkie widowisko z 1965, które na długo pozostało najbardziej pomyślną finansowo odsłoną serii nie musi zachwycać dzisiaj swoimi podwodnymi sekwencjami, ale często i tak robi wrażenie. Nie jest to oczywiście produkcja wolna od wad, problemem jest tu niezbyt logiczna i rozciągnięta fabuła i naprawdę leniwie napisany czarny charakter. Na szczęście wizualnie film nadal imponuje, a Claudine Auger i Luciana Paluzzi dalej są tak bardzo seksowne i charakterystyczne.

12. Moonraker

Niemal każdy z Bondów z Rogerem Moorem bazuje na czymś bardzo popularnym w czasie jego powstania. Żyj i pozwól umrzeć to wariacja na temat kina blaxploitation, Człowiek ze złotym pistoletem czerpie garściami z kina "kopanego", a Moonraker jest oczywistą odpowiedzą na popularność Gwiezdnych Wojen. Ten film nie przekracza już granic absurdu - on tworzy nowe. Dalej niż Bond w kosmosie już nie da się pójść. Szalona zabawa konwencją, nawiązaniami do popkultury i oczekiwaniami widzów. Niemalże prototyp kina postmodernistycznego. Nie jest to w żadnym wypadku dzieło wybitne, ale niemniej warto je znać. Na pewno nie da się na nim nudzić.

11. Żyj i pozwól umrzeć

Roger Moore pierwszy raz łapie za ster i już czuje się jak ryba w wodzie. Niespotykany dotąd w serii klimat, komediowa maniera i prawdziwa jazda bez trzymanki. Solitaire jest bardzo ciekawą dziewczyną Bonda i w przeciwieństwie do wielu późniejszych partnerek Rogera widać między nimi chemię. Na dokładkę nieśmiertelny kawałek Paula McCartneya z Wings.

10. Żyje się tylko dwa razy

Naprawdę duży krok w samoświadomości serii z wybitnym złoczyńcą (oczywiście Donald Pleasence w tej roli) i niepowtarzalnym klimatem dalekiego wschodu. Jest to też pierwszy raz, gdy wprowadzone zostają elementy sci-fi i już bez strachu twórcy zaczynają puszczać wodze fantazji. Plakat głosi nam "Sean Connery IS James Bond" i nigdy nie było to tak prawdziwe jak tu. Jest to moment, gdy legenda 007 i jego odtwórcy osiągnęła globalną skalę i do dziś nikogo nie można zidentyfikować z tą postacią tak mocno jak Seana. Sean był tym jednym Bondem, którego nie da się zastąpić. Wtedy i teraz. Film oczywiście nie jest wolny od wad, jak np. słabo rozwinięte postaci kobiece czy motyw z operacją plastyczną... zmieniającą dwumetrowego Szkota w Azjatę, ale te nie przeszkadzają zbytnio w czerpaniu przyjemności z seansu.

9. Dr. No

Tak właśnie tworzy się legendy. Spokojny, stonowany, powściągliwy, ale to już stuprocentowy Bond. Wszystkie elementy działają tu jak w zegarku i choć wiele z tego zostanie jeszcze dopracowane w późniejszych odsłonach, takie ikoniczne obrazy jak Ursula Andress wyłaniająca się z z morza, demoniczny doktor czy pierwsza przejażdżka z Seanem Connerym za kierownicą na stale zapisały się w historii kina i nie da się ich zastąpić. Film poza byciem pierwszym przystankiem w każdym Bondowskim maratonie jest też w zupełności zadowalającym autonomicznym dziełem.

8. W obliczu śmierci

Kolejna, zapewne zaskakująco wysoka pozycja w moim rankingu. Mówi się, że jeśli już ktoś lubi któryś z filmów Daltona, to zwykle jest to Licencja, ale do mnie W obliczu śmierci ze swoim sznytem lat osiemdziesiątym z piosenką a-ha na czele wyjątkowo trafia. Jest to dość osobliwe dzieło, balansujące gdzieś pomiędzy tym co najlepsze z Kina Nowej Przygody, a chłodnym, kalkulującym Bondem z Fleminga. Moją ulubioną jest scena, w której Bond w brutalny sposób przesłuchuje Pushkina (granego przez Johna Rhys-Daviesa), który to próbuje go przechytrzyć alarmując swojego strażnika za pomocą zegarka. Bond natychmiast jest przygotowany do działania i z bezlitosnym pragmatyzmem zdziera ubranie z towarzyszki i stawia ją naprzeciw drzwi skutecznie odwracając uwagę nadchodzącego z tej strony strażnika, którego następnie błyskawicznie unieszkodliwia. Takie momenty chłodnego profesjonalizmu i nieprzebierania w środkach to jeden z powodów dla których uwielbiam tę postać.

7. W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości

Nie mający powodzenia w dniu premiery, (głównie ze względu na kontrowersyjną zmianę aktora) dziś uznawany przez wielu fanów za swoiste arcydzieło. Nie bez przyczyny, bo poza byciem dość wciągającym odcinkiem serii, jest to również piękna i tragiczna historia miłosna angażująca od początku do końca i zadająca wiele emocjonalnych ciosów. Nie jest to film idealny, zawiera kilka naprawdę problematycznych wpadek technicznych, a Australijczyk nie zawsze radzi sobie z ciężarem roli, jednak jest to seans obowiązkowy, który po raz pierwszy udowodnił, że z Bondowskiego schematu da się ukręcić wartościowe dzieło i studium postaci. Na stale zapisał się już w klasyce brytyjskiego kina.

6. GoldenEye

Pierwszy i bezdyskusyjnie najlepszy z filmów z Brosnanem. Jest to dzieło kompletne, w którym w końcu wszystko się zgadza i wyczuwalny jest powiew świeżości po geriatrycznym Moorze i spornym Daltonie. Ma doskonale napisanego antagonistę, pamiętną resztę obsady z Izabellą Scorupco na czele, muzykę oraz najbardziej imponujące jak dotąd sceny akcji (ach ta jazda czołgiem). Nic tylko oglądać.

5. Skyfall

To właśnie w tym filmie w końcu otwarcie poddane wątpliwości zostały żywotność legendy i jej racja bytu w XXI wieku. Myślę, że każdemu oddanemu fanowi serii choć raz łezka zakręciła się w oku po jednym z licznych nawiązań do Bondowskiej tradycji. Dzieło to perfekcyjnie łączy stare z nowym, klisze kina lat 60'tych z rozważaniami o cyberterroryzmie, tożsamości i starciu agenta ze śmiertelnością. Dodatkowo dostajemy naprawdę imponującą dramaturgicznie, osobistą historię, działającą raczej jako parabola prześwietlająca schematy serii niż intryga, która ma czymś zaskakiwać, w końcu film głosi, iż wszystko już zostało w temacie powiedziane. Wszystko to okraszone jednymi z najpiękniejszych zdjęć filmowych w ostatnich latach (sceny w Szanghaju to majstersztyk!), muzyką Thomasa Newmana i brawurowym popisem Javiera Bardema. Prawdziwy meta-Bond dający nadzieję na przyszłość serii i będący satysfakcjonującym dziełem sam w sobie.

4. Casino Royale

Martin Campbell jeszcze raz wraca, by naprawić serię, kiedy materiał znowu zrobił się naprawdę krytycznie zwiotczały. Casino Royale to istna czołówka współczesnego kina sensacyjnego, po brzegi wypełniona treścią i wielkimi wydarzeniami, bez chwili uczucia przesytu. Eva Green dorównała Dianie Rigg w wykreowaniu nie tyle dziewczyny, co prawdziwej kobiety Bonda zachwycającej urodą, ale i z imponująco realną rolą w narracji i budowania postaci 007 od podstaw. Mads Mikkelsen mógł zostać zaszufladkowany jako gloryfikowany henchman, który w zasadzie nie ma żadnej kontroli nad sytuacją w filmie, ale swoją grą aktorską i prezencją na ekranie stworzył autentycznie groźnego przeciwnika, pokazując że nie tylko kontrolujący wszystko supergeniusz może przejść do historii jako wielki Bondowski schwarzcharakter.

3. Pozdrowienia z Rosji

Rasówka. Gdybym miał zdefiniować jednym obrazem klasykę kina sensacyjnego czy, zawężając - szpiegowskiego thrillera i jemu pochodnych, to pierwsze co by mi przyszło na myśl to Cary Grant uciekający przed samolotem, ale natychmiast po tym Sean Connery mierzący się z Robertem Shawem w Orient Expressie. Jest to perfekcyjna kwintesencja wszystkiego co najlepsze w szlachetnych odmianach tego gatunku z brytyjskością obecną na każdym kroku. Plus olśniewająca włoska modelka nie najgorzej udająca Rosjankę jako pamiętna partnerka agenta.

2. Szpieg, który mnie kochał

Jakkolwiek mógłbym mieć obiekcje do wykorzystania pastiszowej konwencji w innych filmach z Moorem, to jeździe podwodnym Lotusem Espirit, przecudownej Barbary Bach i pamiętnych wyczynach lecących jeden za drugim już nie mogę nic zarzucić. Jest to film zrobiony z taką klasą, tak pewny siebie od momentu tego pamiętnego skoku spadochronem, przez piosenkę tytułową, wprowadzenie wspaniałego w swojej podręcznikowości antagonisty i jego henchmana - Buźki, po serię pościgów i nieustannego szaleństwa w Egipcie i na Sardynii, że nie można nie dać się mu porwać. Wszystko jest tu według ustalonego dawno schematu, ale wszystkie jego elementy są tu z tej najwyższej ligi i zapadają w pamięć.

1. Goldfinger

Nie jest oryginalny ani mój wybór na numer 1, ani cokolwiek co mogę powiedzieć o tym filmie. IKONA. Każda scena, każde ujęcie, każdy cytat przeszedł do historii i określił wszystko co wiemy dzisiaj o Bondzie. Jest to film, jak zresztą cała seria doskonały w swojej niedoskonałości. Można przyczepiać się tu do masy głupot, typu antagonista wkładający wyraźnie dużo pracy w przesadnie złożoną makietę opisującą cały jego plan działania, by zaraz potem zabić każdego kto miał okazję ją zobaczyć. Wiele tu anachronizmów obyczajowych, niewybrednych dialogów, nielogiczności w całej intrydze... ale usuniesz jeden element i cała magia legendy się posypie. I o to właśnie chodzi w tej serii. Nie jest to potrawa w najlepszym guście, ale nic innego nie smakuje dokładnie jak ten efekt końcowy, jakkolwiek mało wyszukane mogłyby być składniki i ich połączenie.

Oczywiście seria nie jest zamknięta i możemy oczekiwać kolejnych części niezależnie czy tego chcemy czy nie. Ja jako oddany fan od lat nie znudziłem się w żadnym stopniu tymi filmami i zawsze dorzucę się do puli tej, jakby nie patrzeć maszynki do robienia pieniędzy bez wyrzutów sumienia. Jak zapewne wiecie, już jutro do naszych kin wchodzi nowa odsłona, której z pewnością nie pominę. Czy będzie udana? Nie mam pojęcia, ale spodziewajcie się paru słów ode mnie w tym temacie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz