poniedziałek, 14 marca 2016

Kwaidan, czyli nieprzemijalny czar skostniałego folkloru



Nie będę ukrywał, że mam do kina japońskiego sporą słabość i darzę je szczególnym szacunkiem. Towarzyszy mi od początków mojego świadomego obcowania z filmem i nie przestaje zaskakiwać swoim nieskończonym bogactwem, nieopisaną artystyczną inwencją oraz uniwersalnością komunikatu, jaki zawsze ze sobą niesie. Oczywiście nie jestem w tym osamotniony, mało co w historii sztuki filmowej może się chwalić takim stopniem uznania i rozpoznawalności jak właśnie dzieła artystów z dalekiego wschodu. Czy to będzie Kurosawa ze swoją warsztatową maestrią i zdolnością dotarcia do widzów z całego świata nie rezygnując z wiekowych tradycji kulturowych, pochodzących chociażby z teatru kabuki, czy też Ozu ze swoją bogatą w konteksty społeczne prozą życia, czy jak nikt inny igrający z poetyką snu, a mimo to wdzięcznie zdroworozsądkowy Mizoguchi – to bez wyjątków twórcy wybitni, a ich filmy słusznie zapisały się złotymi zgłoskami w historii kina. Dziś postanowiłem opisać moje wrażenia po zapoznaniu się z równie wyjątkowym dziełem autorstwa równie nietuzinkowego twórcy, które jednak jak sądzę zasługuje na dużą większa rozpoznawalność i uwagę niż taka, jaką zdaję się cieszyć teraz.

Omawiany film to Kwaidan, czyli opowieści niesamowite w reżyserii Masaki Kobayashiego z roku 1964. Na początek warto wyjaśnić, co tak naprawdę znaczy ten enigmatyczny dla naszego kręgu kulturowego tytuł. Otóż kwaidany (uproszczenie fonetyczne słowa kaidan) to nic innego jak opowieści o duchach wywodzące się z tradycji buddyjskiej, przede wszystkim z czasów feudalnych (epoki Edo w Japoni) zakorzenione w folklorze tamtejszej ludności, przekazywane ustnie lub w piśmie. Zwykle były to moralitety przedstawiające zbłąkane dusze zmarłych wpływające na poukładane życia zwykłych śmiertelników, zwracając uwagę na niedoskonałości człowieka. Nową młodością te na wieki zapomniane powiastki obdarzył grecki pisarz pochodzenia irlandzkiego Lafcadio Hearn. Po latach badań zebrał kilkanaście z nich i opublikował je dla szerszego grona odbiorców na początku XX wieku. Dziś jednak, jak wspomniałem skupimy się na dziele japońskiego reżysera, który zainspirowany zbiorem tegoż autora wzbogacił rzeczone historie o wyjątkową estetyczną wrażliwość i jak nikt inny unieśmiertelnił je w swój unikalny sposób.
Film Kobayashiego to artystyczna uczta intensywnie oddziałująca na zmysły i wyobraźnię widza, pozostawiająca niezmywalny ślad na jego pamięci i potrafiąca głęboko wzruszyć dzięki swojej obfitości w ponadczasowe treści. Bo choć wydawałoby się, iż z pewnych rzeczy wyrośliśmy, że takie proste formy rozrywki jak przewidywalne „straszne historie” do opowiedzenia przy ognisku nie mają racji bytu w naszej racjonalnej, przeintelektualizowanej cywilizacji zachodu, gdzie złamaliśmy już tyle barier w sztuce i widzieliśmy tak wiele, że nic nas nie zaskakuje. Jednak czasami wydarzy się coś niezwykłego, pojawi się ktoś potrafiący nas porwać swoją wizją, pozwalający zapomnieć o całym świecie, odejść od cynicznego spojrzenia, machnąć ręką na obecne w tym folklorze schematy i naiwności, po prostu posłuchać co ma do powiedzenia. Taki jest właśnie Kaidan, magiczna podróż do innego świata, w którym wszystko jest równie prostoduszne, co prawdziwe.
Już abstrahując od samych treści – realizacyjnie, audio-wizualnie wszystkie cztery nowele zawarte w tej antologii są niezaprzeczalnie perłami, ale każda z nich robi wrażenie trochę innymi metodami i w odmienny sposób. Niektóre obezwładniają samą plastyczną wizją, stworzeniem z ograniczonych planów filmowych prawdziwych dzieł sztuki, a inne budowaniem cudownej atmosfery, wprowadzaniem niepokoju do codziennych sytuacji specyficznymi środkami. Jedno mogę zapewnić - nie znajdziecie w tym dziele ani jednego kadru, który nie prosiłby się o umieszczenie go w ramkę i powieszenie obok Wielkiej fali w Kanagawie czy innych orientalnych malowideł z rezydencji jakiegoś bogatego szoguna.
W tym miejscu jednak pragnę przerwać i doradzić. Jeśli do tej pory nie widziałeś Kaidanów, a to co przeczytałeś choć trochę wzbudziło twoje zainteresowanie i nie chcesz w żaden sposób zniwelować wrażenia płynącego z seansu i odkrywania unikalnej wizji Kobayashiego - możesz przestać czytać ten tekst teraz i wrócić do niego po zapoznaniu się z dziełem. W kolejnych akapitach będę opisywał szczegóły każdej opowieści z osobna, by spróbować przekazać co takiego mnie w nich urzekło. Choć staram się unikać bezpośredniego zdradzania zakończeń, a film broni się sam z siebie, to niemniej zapewniam, iż te opowieści są na tyle sugestywne i oddziałują na tylu płaszczyznach, że wiedza o jakiejkolwiek części doświadczenia (już nawet pomijając warstwę fabularną), może odczarować trochę z estetycznego transu jakim jest pierwsze obcowanie z Kwaidan.
Opowieść pierwsza
Noc. Obserwujemy wyglądającą na opustoszałą rezydencję. Głos zza kadru informuje nas, iż jesteśmy w mieście Kioto i będziemy obserwować losy samuraja dotychczas służącego zubożałemu panu. Wojownik postanawia opuścić otaczającą go nędzę i wyruszyć w poszukiwaniu lepszego życia. Zaślepiony wizją świetlanej przyszłości zachowuje się okrutnie - zostawia swoją potulną żonę w domu skazując ją na wieczną samotność. Nim zdążymy się obejrzeć bohater jest już na zupełnie innym etapie życia. Poślubił bez miłości córkę zamożnego pana, otrzymał urzędową posadę, cieszy się wysokim statusem społecznym i pławi się w luksusach. Jego nowa żona zaczyna jednak podejrzewać, że nie jest z nim tak całkiem w porządku. Odpoczywa całymi dniami, chodzi z głową w chmurach, nawet jak z nią sypia to tak jakby był z kimś innym. Czuje się nieszczęśliwy, choć osiągnął wszystko czego pragnął. W końcu bohater zdaje sobie sprawę, gdzie tak naprawdę leży jego serce i postanawia wrócić do dawnego życia. Cóż takiego jednak go może czekać po tylu latach – wciąż zakleszczona w tym samym miejscu, tak mu dobrze znana bezbronna, zawsze wyrozumiała brunetka z malowanymi brwiami, czy może ta bardziej przerażająca, ale zawsze sprawiedliwa dama - karma?
Jest to dość zwyczajna opowieść przypominająca byśmy doceniali to co mamy i nie zapominali o tym, co najważniejsze w pogoni za osobistym spełnieniem. Czyli dość standardowy, ale ponadczasowy moralitet. Poza przedziwnym, dość makabrycznym finałem, którego tu nie pozwoliłem sobie zdradzić, nowela jest pozbawiona elementów fantastyki. Nie znaczy to, że mamy do czynienia z pospolitym przeżyciem filmowym, przeciwnie – Kobayashi za pomocą ciekawych środków wprowadza do sztampowej historii elementy wszechogarniającej niepewności. Charakterystyczne są tu długie, powolne ujęcia niepokojąco pustych pomieszczeń. Warto zwrócić uwagę na mistrzowską grę… ciszą. Jest ona tu obecna przez prawie cały raz i doskonale podkreśla pustkę duchową i emocjonalną głównego bohatera. Każdy szmer, każdy strzęp dialogu czy dźwięku tła potrafi nas zbić z tropu, wyrwać z tego marazmu umysłowego i postawić na nogi w oczekiwaniu na coś niezwykłego. Ale tu nawet puenta nie jest najważniejsza, bo sama atmosfera potrafi utrzymać nas w osłupieniu. Można odpłynąć do tego stopnia, że zapomnimy, iż oglądamy opowieść o duchach. Finał jest rozegrany w naprawdę oryginalny sposób, nie brakuje w nim pomysłowych ujęć, filmowania z holenderskich kątów perfekcyjnie oddających dezorientację naszą i bohatera, a przeszywająca ścieżka Tōru Takemitsu potęguje wrażenie. Prawdziwe humanistyczna opowieść powoli zamieniająca się w niezapomnianą, bezcenną  chwilę grozy.
Opowieść druga
Dwóch drwali błąka się po lesie szukając schronienia przed śnieżycą. Natura wydaje się być tego wieczoru wyjątkowo bezlitosna. Śnieg sypie w twarz, srogie zawodzenie wiatru nie daje o sobie zapomnieć, nawet niebo zdaje się wytrzeszczać na bohaterów oczy niewzruszenie obserwując ich zmagania. W końcu trafiają do skromnej chatki rybackiej, gdzie mają nadzieję odnaleźć względne bezpieczeństwo na noc. Nachodzi ich jednak coś na kształt personifikacji okrucieństwa przyrody – Yuki-onna, kobieta śniegu. Przyjmuje ona ofiarę z jednego z drwali – starszego, na którego przyszedł już czas. Obiecuje darować życie przerażonemu młodzikowi pod warunkiem, że nigdy nikomu nie opowie o wydarzeniach, jakie tej nocy zaszły. Zima przemija, a bohater wraca do swojej codziennej rutyny. Pewnego dnia spotyka w lesie przepiękną dziewczynę bardzo mu kogoś przypominającą. Niedługo potem są już małżeństwem i wszystko wydaje się im układać, a jej uroda zdaje się nie przemijać pomimo upływu lat. Drwal jest jednak człowiekiem, jak wiadomo istotą niedoskonałą, rzadko uczącą się na błędach i zbyt ułomną, by pozwolić sobie na zbyt wiele szczęścia, a do tego ma zdecydowanie zbyt długi język…
Tak naprawdę to tutaj dopiero Kobayashi całkowicie popłynął ze swoją wysmakowaną plastycznością. Nie można nie wspomnieć o tym, że całość została nakręcona w studiu. Ciężka praca scenografów, specjalistów od efektów specjalnych i operatora opłaciła się z nawiązką. Te wyjęte ze snu obrazy nie wydają się w żaden sposób ograniczone, a zwyczajnie przygniatają swoją niesamowitą inwencją, pasja twórcza po prostu wylewa się z ekranu. Przekonuje tu zarówno sielankowa rzeczywistość krainy wiecznie zachodzącego słońca, jak i przeestetyzowany obraz niszczycielskiej śnieżycy prosto z koszmaru. Nigdzie nie odczujemy ani grama sztuczności planu filmowego, wszystko wygląda jak coś, co każdy z nas mógłby wyśnić. Przy całej tej ekspresjonistycznej wirtuozerii łatwo zbagatelizować pracę ludzi, których faktycznie widzimy na ekranie. Wybitny aktor Tatsuya Nakadai (sprawdzony zresztą już wcześniej u Kobayashiego) jako główny bohater może nie stworzył tu swojej najlepszej kreacji, niemniej jednak jest to bardzo udana rola, a on pokazuje pełen wachlarz umiejętności. Równie dobrze sprawdza się Keiko Kishi świetnie ukazując zarówno grozę jak i zagubienie Yuki-onny. Ogólnie rzecz biorąc jest to chyba najciekawsza artystycznie nowela w całym filmie. Są to obrazy, które z pewnością na długo pozostaną w waszej pamięci.
Opowieść trzecia
Na morskim klifie obserwujemy intensywnie medytującą, samotną postać. To Hoichi, niewidomy muzyk z pobliskiej buddyjskiej świątyni. Zanim jednak zaczniemy śledzić jego losy, posłuchamy jak pełnym żałości głosem w połączeniu z łagodnym brzdąkaniem lutni opowiada historie sprzed wieków. Wydarzenie, które relacjonuje to bitwa w zatoce Dan-no-Ura, decydujące starcie klanów Taira i Minamoto, zakończone ostateczną klęską tych pierwszych. Widzimy rozbuchane obrazy wojny, przypominające ożywione tkaniny dekoracyjne najzdolniejszych artystów. Stosy ciał, grad ognistych strzał,  zatroskane twarze kobiet i morze krwi wyrażają więcej niż Hoichi jest w stanie wypowiedzieć. Po długiej kontemplacji nasz bohater wraca do monotonii życia w klasztorze i ciężkiej pracy pod okiem surowego mnicha. Pewnego wieczoru odwiedza go tajemniczy samuraj z prośbą o zagranie dla swojego pana. Wojownik zaprowadza niewidomego muzyka do przedziwnego miejsca, gdzie ten będzie raczył swoją grą niecodzienną publiczność. Zaintrygowany artysta wraca do tego miejsca jeszcze wielokrotnie, powoli zaczyna zaniedbywać obowiązki oddając się swojej pasji i przy tym nie wiedząc, że tak naprawdę gra dla postaci z zaświatów. Wkrótce inni mieszkańcy świątyni zaczynają być podejrzliwi w stosunku do nocnych wycieczek Hoichiego i na polecenie przełożonego zaczynają go śledzić. Odkrywają, że przez ten cały czas przebywał na cmentarzu przeznaczonym dla członków upadłego klanu, tego samego o którym snuł pieśń. Aby uwolnić go od wpływu dręczących go duchów muszą, zgodnie z rytuałem zamalować jego całe ciało tekstem Sutry Serca. Niestety zapominają o jednym istotnym szczególe, co skończy się dla bohatera w bolesny, choć niepozbawiony długoterminowych korzyści sposób.
Historia o burzliwych losach bujającego w obłokach artysty jest najdłuższym segmentem filmu i zapewne najbardziej rozpoznawalną ze wszystkich przytoczonych tu opowieści. Ciało pokryte znakami kanji to dość ikoniczny motyw pojawiający się na większości materiałów promocyjnych związanych z dziełem. To fantastycznie opowiedziany i nakręcony, powolny, hipnotyczny, bardzo melancholijny, choć niepozbawiony nutki humoru tradycyjny kaidan. Wydawać by się mogło, że ciężko będzie Kobayashiemu zaskoczyć widza po takiej uczcie, jaką nam zaserwował w poprzedniej noweli, jednak opowieść o Hoichim okazuje się w niektórych aspektach jeszcze bardziej intrygująca niż poprzednia. Reżyserowi nigdzie się nie spieszy, ponownie zestawia ze sobą ciszę, spokój i minimalizm świata namacalnego z osobliwością połączoną z niewypowiedzianą tęsknotą za czasami minionymi w wymiarze duchowym. Dźwięki nie z tego świata jakimi raczy nas główny bohater w połączeniu z niesamowicie oryginalną wizją żyjących malowideł (fenomenalne sekwencje bitwy to prawdziwa perła pod względem realizacji i być może najciekawsze chwile z całego filmu) dają piorunujące wrażenie. Wszystko jest tu wyjątkowo dopieszczone i przeobraża tę nie pierwszej młodości historię w prawdziwy filmowy trans. Jest to najbardziej kompletna z opowieści, nie pozostawiająca zbyt wielu pytań, jednak na tyle ciekawie przedstawiona, że chyba pozostanie moją ulubioną.
Opowieść czwarta
Podstarzały wydawca służący nam w tej opowieści jako narrator przegląda niedokończone rękopisy zastanawiając się nad ich genezą. Jeden z nich opowiada o nietypowych perypetiach pewnego stróża. Podczas chwili odpoczynku zobaczył w swoim kubku herbaty odbicie uśmiechającej się twarzy, która zdecydowanie nie należała do niego. Naturalnie starał się pozbyć niechcianego gościa kilkukrotnie wylewając płyn, by w końcu wypić go wraz z zagubioną duszą. Konsekwencje nastąpiły już tego wieczoru, na terenie posesji pojawił się właśnie ten tajemniczy jegomość i zaczął prowokować bohatera. Ten próbował go zranić swoim mieczem, jednak okazało się to niemożliwe. Duch nie przestawał materializować się znikąd, w najmniej oczekiwanych momentach. Do tego był niewidoczny dla każdego poza wojownikiem. Sprawa się pogorszyła, gdy przybyszów pojawiło się więcej, a mężczyzna zaczął popadać w obłęd. W tym miejscu ta dziwna historia się urywa. Fascynacja nią narratora szybko przeradza się jednak w niepokój, gdy w jego spokojną egzystencję również wkracza coś podobnie przewrotnego…
Zapewne najdziwniejsza, najbardziej enigmatyczna ze wszystkich historii jest także najbardziej rozczarowującą. Bardzo krótka i niezbyt odkrywcza, do tego nie niesie ze sobą ani ładunku emocjonalnego ani zbyt wielu estetycznych wrażeń. Generalnie uważa się ją za najsłabszą, czemu ciężko zaprzeczyć, szczególnie jeśli wziąć  pod uwagę poziom trzech poprzednich. Nie znaczy to jednak, że to zmarnowany kawałek celuloidu, mamy kilka ciekawych, nietypowych ujęć, a gęsta atmosfera jest nadal całkowicie odczuwalna. Problem w tym, że po seansie zostaje lekka pustka. Być może Kobayashi stwierdził, że po niemal trzech godzinach intensywnych doznań taka lekka, ironiczny opowiastka będzie adekwatna, co wcale nie było błędnym założeniem. Po prostu nie jest to najlepszy finał jaki można było by sobie wyobrazić, jednak w praktyce to nie aż tak dotkliwe zważając na wysokość postawionej poprzeczki.


Kwaidan, czyli opowieści niesamowite w czasie premiery zdobył uznanie światowej krytyki, jednak poza Nagrodą Specjalną Jury dla reżysera w Cannes nie zdobył żadnych znaczących nagród. Był również nominowany do Złotej Palmy i Oscara dla filmu nieanglojęzycznego (w tym drugim przypadku przegrał z jednym z największych arcydzieł Czeskiej Nowej Fali, co jest i tak nobilitujące). Dziś jest niestety trochę zapomniany, prawdopodobnie problem leży w dostępności (choć znalazł się  w amerykańskim Criterion Collection, podobno całkiem udany remaster). Być może kiedyś przeżyje jakąś nową młodość przy okazji innej ewentualnej rekonstrukcji. Mam nadzieję, że znajdzie się kilka osób, które zachęciłem moimi wynurzeniami do sięgnięcia po tę perłę. To naprawdę unikalny obraz w historii kina i grzechem byłoby go pominąć. Także polecam wam wszystkim usiąść wygodnie, oderwać się od codzienności i odpłynąć na trzy godziny do świata opowieści niesamowitych. Nie pożałujecie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz