Nie będę ukrywał, że
mam do kina japońskiego sporą słabość i darzę je szczególnym szacunkiem.
Towarzyszy mi od początków mojego świadomego obcowania z filmem i nie przestaje
zaskakiwać swoim nieskończonym bogactwem, nieopisaną artystyczną inwencją oraz
uniwersalnością komunikatu, jaki zawsze ze sobą niesie. Oczywiście nie jestem w
tym osamotniony, mało co w historii sztuki filmowej może się chwalić takim
stopniem uznania i rozpoznawalności jak właśnie dzieła artystów z dalekiego
wschodu. Czy to będzie Kurosawa ze swoją warsztatową maestrią i zdolnością dotarcia
do widzów z całego świata nie rezygnując z wiekowych tradycji kulturowych, pochodzących
chociażby z teatru kabuki, czy też Ozu ze swoją bogatą w konteksty społeczne
prozą życia, czy jak nikt inny igrający z poetyką snu, a mimo to wdzięcznie
zdroworozsądkowy Mizoguchi – to bez wyjątków twórcy wybitni, a ich filmy słusznie
zapisały się złotymi zgłoskami w historii kina. Dziś postanowiłem opisać moje
wrażenia po zapoznaniu się z równie wyjątkowym dziełem autorstwa równie
nietuzinkowego twórcy, które jednak jak sądzę zasługuje na dużą większa rozpoznawalność
i uwagę niż taka, jaką zdaję się cieszyć teraz.
Omawiany film to Kwaidan, czyli opowieści niesamowite w
reżyserii Masaki Kobayashiego z roku 1964. Na początek warto wyjaśnić, co tak
naprawdę znaczy ten enigmatyczny dla naszego kręgu kulturowego tytuł. Otóż kwaidany (uproszczenie fonetyczne słowa kaidan) to nic innego jak opowieści o
duchach wywodzące się z tradycji buddyjskiej, przede wszystkim z czasów
feudalnych (epoki Edo w Japoni) zakorzenione w folklorze tamtejszej ludności,
przekazywane ustnie lub w piśmie. Zwykle były to moralitety przedstawiające
zbłąkane dusze zmarłych wpływające na poukładane życia zwykłych śmiertelników,
zwracając uwagę na niedoskonałości człowieka. Nową młodością te na wieki
zapomniane powiastki obdarzył grecki pisarz pochodzenia irlandzkiego Lafcadio
Hearn. Po latach badań zebrał kilkanaście z nich i opublikował je dla szerszego
grona odbiorców na początku XX wieku. Dziś jednak, jak wspomniałem skupimy się
na dziele japońskiego reżysera, który zainspirowany zbiorem tegoż autora
wzbogacił rzeczone historie o wyjątkową estetyczną wrażliwość i jak nikt inny
unieśmiertelnił je w swój unikalny sposób.
Film Kobayashiego to
artystyczna uczta intensywnie oddziałująca na zmysły i wyobraźnię widza,
pozostawiająca niezmywalny ślad na jego pamięci i potrafiąca głęboko wzruszyć dzięki swojej obfitości w ponadczasowe treści. Bo
choć wydawałoby się, iż z pewnych rzeczy wyrośliśmy, że takie proste formy
rozrywki jak przewidywalne „straszne historie” do opowiedzenia przy ognisku nie
mają racji bytu w naszej racjonalnej, przeintelektualizowanej cywilizacji
zachodu, gdzie złamaliśmy już tyle barier w sztuce i widzieliśmy tak wiele, że
nic nas nie zaskakuje. Jednak czasami wydarzy się coś niezwykłego, pojawi się
ktoś potrafiący nas porwać swoją wizją, pozwalający zapomnieć o całym świecie,
odejść od cynicznego spojrzenia, machnąć ręką na obecne w tym folklorze
schematy i naiwności, po prostu posłuchać co ma do powiedzenia. Taki jest
właśnie Kaidan, magiczna podróż do
innego świata, w którym wszystko jest równie prostoduszne, co prawdziwe.
Już abstrahując od
samych treści – realizacyjnie, audio-wizualnie wszystkie cztery nowele zawarte
w tej antologii są niezaprzeczalnie perłami, ale każda z nich robi wrażenie trochę
innymi metodami i w odmienny sposób. Niektóre obezwładniają samą plastyczną
wizją, stworzeniem z ograniczonych planów filmowych prawdziwych dzieł sztuki, a
inne budowaniem cudownej atmosfery, wprowadzaniem niepokoju do codziennych
sytuacji specyficznymi środkami. Jedno mogę zapewnić - nie znajdziecie w tym
dziele ani jednego kadru, który nie prosiłby się o umieszczenie go w ramkę i
powieszenie obok Wielkiej fali w
Kanagawie czy innych orientalnych malowideł z rezydencji jakiegoś bogatego
szoguna.
W tym miejscu jednak
pragnę przerwać i doradzić. Jeśli do tej pory nie widziałeś Kaidanów, a to co przeczytałeś choć
trochę wzbudziło twoje zainteresowanie i nie chcesz w żaden sposób zniwelować
wrażenia płynącego z seansu i odkrywania unikalnej wizji Kobayashiego - możesz
przestać czytać ten tekst teraz i wrócić do niego po zapoznaniu się z dziełem.
W kolejnych akapitach będę opisywał szczegóły każdej opowieści z osobna, by
spróbować przekazać co takiego mnie w nich urzekło. Choć staram się unikać
bezpośredniego zdradzania zakończeń, a film broni się sam z siebie, to niemniej
zapewniam, iż te opowieści są na tyle sugestywne i oddziałują na tylu
płaszczyznach, że wiedza o jakiejkolwiek części doświadczenia (już nawet
pomijając warstwę fabularną), może odczarować trochę z estetycznego transu
jakim jest pierwsze obcowanie z Kwaidan.
Opowieść
pierwsza
Noc. Obserwujemy
wyglądającą na opustoszałą rezydencję. Głos zza kadru informuje nas, iż
jesteśmy w mieście Kioto i będziemy obserwować losy samuraja dotychczas
służącego zubożałemu panu. Wojownik postanawia opuścić otaczającą go nędzę i
wyruszyć w poszukiwaniu lepszego życia. Zaślepiony wizją świetlanej przyszłości
zachowuje się okrutnie - zostawia swoją potulną żonę w domu skazując ją na
wieczną samotność. Nim zdążymy się obejrzeć bohater jest już na zupełnie innym
etapie życia. Poślubił bez miłości córkę zamożnego pana, otrzymał urzędową posadę, cieszy
się wysokim statusem społecznym i pławi się w luksusach. Jego nowa żona zaczyna
jednak podejrzewać, że nie jest z nim tak całkiem w porządku. Odpoczywa całymi
dniami, chodzi z głową w chmurach, nawet jak z nią sypia to tak jakby był z
kimś innym. Czuje się nieszczęśliwy, choć osiągnął wszystko czego pragnął. W
końcu bohater zdaje sobie sprawę, gdzie tak naprawdę leży jego serce i postanawia
wrócić do dawnego życia. Cóż takiego jednak go może czekać po tylu latach –
wciąż zakleszczona w tym samym miejscu, tak mu dobrze znana bezbronna, zawsze wyrozumiała
brunetka z malowanymi brwiami, czy może ta bardziej przerażająca, ale zawsze sprawiedliwa dama - karma?
Jest to dość zwyczajna
opowieść przypominająca byśmy doceniali to co mamy i nie zapominali o tym, co
najważniejsze w pogoni za osobistym spełnieniem. Czyli dość standardowy, ale
ponadczasowy moralitet. Poza
przedziwnym, dość makabrycznym finałem, którego
tu nie pozwoliłem sobie zdradzić, nowela jest pozbawiona elementów fantastyki.
Nie znaczy to, że mamy do czynienia z pospolitym przeżyciem filmowym,
przeciwnie – Kobayashi za pomocą ciekawych środków wprowadza do sztampowej
historii elementy wszechogarniającej niepewności. Charakterystyczne są tu
długie, powolne ujęcia niepokojąco pustych pomieszczeń. Warto zwrócić uwagę na
mistrzowską grę… ciszą. Jest ona tu obecna przez prawie cały raz i doskonale podkreśla
pustkę duchową i emocjonalną głównego bohatera. Każdy szmer, każdy strzęp
dialogu czy dźwięku tła potrafi nas zbić z tropu, wyrwać z tego marazmu umysłowego
i postawić na nogi w oczekiwaniu na coś niezwykłego. Ale tu nawet puenta nie
jest najważniejsza, bo sama atmosfera potrafi utrzymać nas w osłupieniu.
Można odpłynąć do tego stopnia, że zapomnimy, iż oglądamy opowieść o duchach.
Finał jest rozegrany w naprawdę oryginalny sposób, nie brakuje w nim
pomysłowych ujęć, filmowania z holenderskich kątów perfekcyjnie oddających
dezorientację naszą i bohatera, a przeszywająca ścieżka Tōru Takemitsu potęguje wrażenie. Prawdziwe
humanistyczna opowieść powoli zamieniająca się w niezapomnianą, bezcenną chwilę grozy.
Opowieść druga
Dwóch drwali błąka się
po lesie szukając schronienia przed śnieżycą. Natura wydaje się być tego
wieczoru wyjątkowo bezlitosna. Śnieg sypie w twarz, srogie zawodzenie wiatru nie
daje o sobie zapomnieć, nawet niebo zdaje się wytrzeszczać na bohaterów oczy
niewzruszenie obserwując ich zmagania. W końcu trafiają do skromnej chatki
rybackiej, gdzie mają nadzieję odnaleźć względne bezpieczeństwo na noc.
Nachodzi ich jednak coś na kształt personifikacji okrucieństwa przyrody –
Yuki-onna, kobieta śniegu. Przyjmuje ona ofiarę z jednego z drwali – starszego,
na którego przyszedł już czas. Obiecuje darować życie przerażonemu młodzikowi
pod warunkiem, że nigdy nikomu nie opowie o wydarzeniach, jakie tej nocy
zaszły. Zima przemija, a bohater wraca do swojej codziennej rutyny. Pewnego
dnia spotyka w lesie przepiękną dziewczynę bardzo mu kogoś przypominającą.
Niedługo potem są już małżeństwem i wszystko wydaje się im układać, a jej uroda
zdaje się nie przemijać pomimo upływu lat. Drwal jest jednak człowiekiem, jak
wiadomo istotą niedoskonałą, rzadko uczącą się na błędach i zbyt ułomną, by
pozwolić sobie na zbyt wiele szczęścia, a do tego ma zdecydowanie zbyt długi
język…
Tak naprawdę to tutaj dopiero Kobayashi całkowicie popłynął ze swoją wysmakowaną plastycznością. Nie można
nie wspomnieć o tym, że całość została nakręcona w studiu. Ciężka praca
scenografów, specjalistów od efektów specjalnych i operatora opłaciła się z
nawiązką. Te wyjęte ze snu obrazy nie wydają się w żaden sposób ograniczone, a
zwyczajnie przygniatają swoją niesamowitą inwencją, pasja twórcza po
prostu wylewa się z ekranu. Przekonuje tu zarówno sielankowa rzeczywistość
krainy wiecznie zachodzącego słońca, jak i przeestetyzowany obraz
niszczycielskiej śnieżycy prosto z koszmaru. Nigdzie nie odczujemy ani grama
sztuczności planu filmowego, wszystko wygląda jak coś, co każdy z nas mógłby
wyśnić. Przy całej tej ekspresjonistycznej wirtuozerii łatwo zbagatelizować
pracę ludzi, których faktycznie widzimy na ekranie. Wybitny aktor Tatsuya
Nakadai (sprawdzony zresztą już wcześniej u Kobayashiego) jako główny bohater
może nie stworzył tu swojej najlepszej kreacji, niemniej jednak jest to
bardzo udana rola, a on pokazuje pełen wachlarz umiejętności. Równie dobrze
sprawdza się Keiko Kishi świetnie ukazując zarówno grozę jak i zagubienie
Yuki-onny. Ogólnie rzecz biorąc jest to chyba najciekawsza artystycznie nowela
w całym filmie. Są to obrazy, które z pewnością na długo pozostaną w waszej
pamięci.
Opowieść
trzecia
Na morskim klifie
obserwujemy intensywnie medytującą, samotną postać. To Hoichi, niewidomy muzyk
z pobliskiej buddyjskiej świątyni. Zanim jednak zaczniemy śledzić jego losy,
posłuchamy jak pełnym żałości głosem w połączeniu z łagodnym brzdąkaniem lutni
opowiada historie sprzed wieków. Wydarzenie, które relacjonuje to bitwa w
zatoce Dan-no-Ura, decydujące starcie klanów Taira i Minamoto, zakończone
ostateczną klęską tych pierwszych. Widzimy rozbuchane obrazy wojny,
przypominające ożywione tkaniny dekoracyjne najzdolniejszych artystów. Stosy
ciał, grad ognistych strzał, zatroskane
twarze kobiet i morze krwi wyrażają więcej niż Hoichi jest w stanie
wypowiedzieć. Po długiej kontemplacji nasz bohater wraca do monotonii życia w
klasztorze i ciężkiej pracy pod okiem surowego mnicha. Pewnego wieczoru odwiedza
go tajemniczy samuraj z prośbą o zagranie dla swojego pana. Wojownik zaprowadza
niewidomego muzyka do przedziwnego miejsca, gdzie ten będzie raczył swoją
grą niecodzienną publiczność. Zaintrygowany artysta wraca do tego miejsca jeszcze
wielokrotnie, powoli zaczyna zaniedbywać obowiązki oddając się swojej
pasji i przy tym nie wiedząc, że tak naprawdę gra dla postaci z zaświatów.
Wkrótce inni mieszkańcy świątyni zaczynają być podejrzliwi w stosunku do
nocnych wycieczek Hoichiego i na polecenie przełożonego zaczynają go śledzić.
Odkrywają, że przez ten cały czas przebywał na cmentarzu przeznaczonym dla
członków upadłego klanu, tego samego o którym snuł pieśń. Aby uwolnić go od wpływu
dręczących go duchów muszą, zgodnie z rytuałem zamalować jego całe ciało tekstem Sutry Serca. Niestety zapominają o
jednym istotnym szczególe, co skończy się dla bohatera w bolesny, choć niepozbawiony
długoterminowych korzyści sposób.
Historia o burzliwych
losach bujającego w obłokach artysty jest najdłuższym segmentem filmu i
zapewne najbardziej rozpoznawalną ze wszystkich przytoczonych tu opowieści.
Ciało pokryte znakami kanji to dość ikoniczny motyw pojawiający się na
większości materiałów promocyjnych związanych z dziełem. To fantastycznie
opowiedziany i nakręcony, powolny, hipnotyczny, bardzo melancholijny, choć
niepozbawiony nutki humoru tradycyjny kaidan.
Wydawać by się mogło, że ciężko będzie Kobayashiemu zaskoczyć widza po takiej
uczcie, jaką nam zaserwował w poprzedniej noweli, jednak opowieść o Hoichim
okazuje się w niektórych aspektach jeszcze bardziej intrygująca niż poprzednia.
Reżyserowi nigdzie się nie spieszy, ponownie zestawia ze sobą ciszę, spokój i
minimalizm świata namacalnego z osobliwością połączoną z niewypowiedzianą
tęsknotą za czasami minionymi w wymiarze duchowym. Dźwięki nie z tego świata
jakimi raczy nas główny bohater w połączeniu z niesamowicie oryginalną wizją żyjących
malowideł (fenomenalne sekwencje bitwy to prawdziwa perła pod względem
realizacji i być może najciekawsze chwile z całego filmu) dają piorunujące
wrażenie. Wszystko jest tu wyjątkowo dopieszczone i przeobraża tę nie
pierwszej młodości historię w prawdziwy filmowy trans. Jest to najbardziej
kompletna z opowieści, nie pozostawiająca zbyt wielu pytań, jednak na tyle
ciekawie przedstawiona, że chyba pozostanie moją ulubioną.
Opowieść
czwarta
Podstarzały wydawca
służący nam w tej opowieści jako narrator przegląda niedokończone rękopisy
zastanawiając się nad ich genezą. Jeden z nich opowiada o nietypowych
perypetiach pewnego stróża. Podczas chwili odpoczynku zobaczył w swoim kubku
herbaty odbicie uśmiechającej się twarzy, która zdecydowanie nie
należała do niego. Naturalnie starał się pozbyć niechcianego gościa
kilkukrotnie wylewając płyn, by w końcu wypić go wraz z zagubioną duszą. Konsekwencje
nastąpiły już tego wieczoru, na terenie posesji pojawił się właśnie ten tajemniczy jegomość i zaczął prowokować bohatera. Ten próbował go zranić swoim mieczem, jednak
okazało się to niemożliwe. Duch nie przestawał materializować się znikąd, w najmniej
oczekiwanych momentach. Do tego był niewidoczny dla każdego poza wojownikiem.
Sprawa się pogorszyła, gdy przybyszów pojawiło się więcej, a mężczyzna zaczął
popadać w obłęd. W tym miejscu ta dziwna historia się urywa. Fascynacja nią
narratora szybko przeradza się jednak w niepokój, gdy w jego spokojną
egzystencję również wkracza coś podobnie przewrotnego…
Zapewne najdziwniejsza,
najbardziej enigmatyczna ze wszystkich historii jest także najbardziej
rozczarowującą. Bardzo krótka i niezbyt odkrywcza, do tego nie niesie ze sobą
ani ładunku emocjonalnego ani zbyt wielu estetycznych wrażeń. Generalnie uważa
się ją za najsłabszą, czemu ciężko zaprzeczyć, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę poziom trzech poprzednich. Nie
znaczy to jednak, że to zmarnowany kawałek celuloidu, mamy kilka ciekawych, nietypowych
ujęć, a gęsta atmosfera jest nadal całkowicie odczuwalna. Problem w tym, że po
seansie zostaje lekka pustka. Być może Kobayashi stwierdził, że po niemal trzech
godzinach intensywnych doznań taka lekka, ironiczny opowiastka będzie adekwatna,
co wcale nie było błędnym założeniem. Po prostu nie jest to najlepszy finał
jaki można było by sobie wyobrazić, jednak w praktyce to nie aż tak dotkliwe
zważając na wysokość postawionej poprzeczki.
Kwaidan,
czyli opowieści niesamowite w czasie premiery
zdobył uznanie światowej krytyki, jednak poza Nagrodą Specjalną Jury dla
reżysera w Cannes nie zdobył żadnych znaczących nagród. Był również nominowany
do Złotej Palmy i Oscara dla filmu nieanglojęzycznego (w tym drugim przypadku
przegrał z jednym z największych arcydzieł Czeskiej Nowej Fali, co jest i tak
nobilitujące). Dziś jest niestety trochę zapomniany, prawdopodobnie problem leży w
dostępności (choć znalazł się w
amerykańskim Criterion Collection, podobno całkiem udany remaster). Być może
kiedyś przeżyje jakąś nową młodość przy okazji innej ewentualnej rekonstrukcji.
Mam nadzieję, że znajdzie się kilka osób, które zachęciłem moimi wynurzeniami do sięgnięcia
po tę perłę. To naprawdę unikalny obraz w historii kina i grzechem byłoby go pominąć.
Także polecam wam wszystkim usiąść wygodnie, oderwać się od codzienności i
odpłynąć na trzy godziny do świata opowieści niesamowitych. Nie pożałujecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz