niedziela, 29 listopada 2015

Filmy z Camerimage 2015 - dobre, złe i nieobejrzane


Jako Bydgoszczanin mam niemały sentyment do jednego z niewielu powodów, dla których warto w moim mieście mieszkać. Ale za to jakiego! Największy na świecie festiwal filmowy w całości poświęcony sztuce zdjęć filmowych i jedno z niewielu tego typu wydarzeń w ogóle w Polsce tak znanych na skalę międzynarodową. Dwudziesta trzecia edycja Camerimage sprowadziła do mojego miasta tak znane osobistości jak Vittorio Storaro, Giovanni Ribisi, Paul Bettany czy Sandy Powell. Przez cały tydzień można było uczestniczyć w niezliczonych warsztatach z operatorami, obejrzeć ciekawe dokumenty czy też projekcje w ramach zupełnie nowego konkursu odcinków pilotażowych seriali lub popracować na rzecz festiwalu w mniej lub bardziej wymagających zadaniach dotyczących przede wszystkim pomocy językowej. Ja osobiście spróbowałem trochę wszystkiego, ale w tym tekście postanowiłem skupić się na tym, co mnie najbardziej interesuje i z czym mam największe doświadczenie czyli filmami fabularnymi. Tym bardziej, że większość tych produkcji nie weszła jeszcze do polskich kin i już teraz mogę doradzić na co warto zwrócić szczególną uwagę, a czego unikać. Zapraszam.

poniedziałek, 16 listopada 2015

"Społeczeństwo nie jest doskonałe."

Twórczość Fritza Langa, austriackiego reżysera można podzielić na dwa wyraźne okresy. Pierwszy to niemiecki gdy tworzył w kraju naszych zachodnich sąsiadów. Zaczynał przygodę z kinematografią na przełomie lat 10 i 20 XXw. gdy kino nieme było w swoim szczycie. Drugi to amerykański. Lang opuścił Niemcy w 1934r. zaraz po propozycji jaką otrzymał od Josepha Goebbelsa by objąć stanowisko szefa studia wytwórczego UFA (Universum Film AG). Odrzucił ofertę ze względu na propagandowy charakter produkowanych tam filmów. Osiadł w Stanach gdzie kręcił do swojej śmierci. Ciekawe jest obserwowanie rozwoju kina na podstawie twórczości Langa. Ja sam jestem większym fanem jej amerykańskiej części znacznie przystępniejszej dla widza, ale nie tak rewolucyjnej jak niemiecka.

niedziela, 15 listopada 2015

Mad Men- analiza sezonu pierwszego: „Who Cares Mr. Campbell?”






Uwaga spoilery!

“Don Draper? Kto wie kim jest ten gość? Równie dobrze mógłby być Batmanem” - Harry Crane

Sezon pierwszy „Mad Mena” stawia przed widzem dwa pytania, które ująłem w cytatach znajdujących się w tytule i podtytule tego tekstu. Pierwsze pytanie brzmi: Kim jest Don Draper? Kim jest czarujący mężczyzna sprzedający szczęście, uwodzący kobiety i klientów, weteran wojenny, mający piękną żonę i dwójkę dzieci, poważany przez współpracowników, człowiek swojej ery, na pierwszy rzut oka spełnienie marzeń każdego mężczyzny. Drugie pytanie jakie nam zadają scenarzyści „Mad Mena” jest bardziej skomplikowane: Kim my jesteśmy?, a  co za tym idzie: Dlaczego tacy jesteśmy? Co nas powstrzymuje od zmian? Kim jesteśmy w obliczu  zagrożenia? Dlaczego gonimy za szczęściem? Dlaczego nie jesteśmy idealni? Nieco ambitnie jak na pierwszy sezon serialu, który debiutował w małej nikomu nieznanej stacji kablowej, mający mało znaną obsadę i podejmujący stosunkowo nudny temat, czyli: przemysł reklamy w latach 60. Cały koncept serialu wydaje się być trudny do zrealizowania. No chyba, że jesteś Matthew Weinerem. 

środa, 11 listopada 2015

Jak David Chase pokazał widzom środkowy palec (tekst zdradza zakończenie serialu "Rodzina Soprano")

Tony Soprano wchodzi do restauracji Holsten's. Zajmuje miejsce w centrum lokalu. Wybiera z szafy grającej utwór zespołu Journey "Don't stop believin" i czeka. Dźwięk dzwonka przy drzwiach. Tony podnosi wzrok. Cięcie. Wchodzi Carmela Soprano. Przysiada się do męża i po chwili rozmowy wspólnie oczekują na przybycie swoich dzieci. Znowu dzwonek. Cięcie. Przychodzi syn AJ. W międzyczasie restauracje odwiedzają m.in. dwaj czarni czy mężczyzna w kurtce Members Only. Tony zamawia krążki cebulowe i cieszy się chwilą ze swoimi najbliższymi. Mężczyzna w kurtce wchodzi do toalety, która znajduje się tuż obok miejsca zajętego przez Soprano. Samochodem przyjeżdża córka Meadow i udanie parkuje dopiero za trzecim razem. Spóźniona na spotkanie przebiega przez ulicę. Dźwięk dzwonka. Tony podnosi wzrok. Cięcie. Czarny ekran. Cisza.


Tak kończy się jeden z najlepszych i najważniejszych seriali telewizji. Każdy fan Sopranos widział i odtwarzał w głowie tą scenę milion razy. Co oznaczało to nagłe urwanie? Czy Tony został zastrzelony? Czy przeżył? Takie pytania kłębią się w głowie. Faktem jest, że 10 czerwca 2007, czyli w dniu emisji ostatniego odcinka większość widzów była zaszokowana. Niektórzy sądzili, że wyemitowana wersja była trefna i domagali się wyjaśnienia losów bohaterów. Nieprzychylna opinia z czasem zaczęła się zmieniać. Obecnie otwarty finał Sopranosów powszechnie uważany jest za znakomity i próżno szukać jakichkolwiek serialowych rankingów bez jego udziału. Dyskusje na temat zakończenia trwają właściwie do dziś. Powstało mnóstwo teorii przemawiających za śmiercią Tony'ego jak i mnóstwo opowiadających się za jego przeżyciem. Tym co mnie jednak najbardziej interesuje jest to jak pomysłodawca całego serialu David Chase tym sposobem pograł sobie z oczekiwaniami widzów i dołożył finalną cegiełkę do długiej trwającej sześć sezonów dekonstrukcji wizerunku mafii.

 Przez cały okres emisji serialu jego twórcy niejednokrotnie udowodnili, że za nic mają pragnienia fanów. Potencjalnie bardzo ciekawe mafijne wątki ucinali w zaskakujący sposób. Jak narastający konflikt Tony'ego Soprano z Richim Aprile z drugiego sezonu. Wszyscy (w tym ja) oczekiwali ich konfrontacji. Tymczasem ta konfrontacja nie następuje, a Richiego pod wpływem emocji zabija siostra Tony'ego Janice. Cała sprawa rozchodzi się po kościach. Podobnie postąpiono z tematem wojny gangsterskiej między Nowym Jorkiem, a New Jersey, której poświęcono raptem dwa odcinki. Znacznie więcej czasu ekranowego zyskały obyczajowe problemy bohaterów jak rozpad małżeństwa Tony'ego i Carmeli czy kwestia homoseksualizmu Vito, które były w swoich sezonach wiodącymi sprawami. Rodzina Soprano od początku miała być serią, która w głównej mierze skupia się na obyczajowo-psychologicznej stronie życia potomków włoskich imigrantów. Przestępczy wycinek ich życia zawsze wydawał się mnie istotny, stał w cieniu skutków wychowania przez zaborczą matkę czy problemów z dorastającymi dziećmi. Jak już mafijne porachunki wychodziły na pierwszy plan to zawsze kreowane były w negatywnym świetle. Chase razem z ekipą scenarzystów portretuje współczesnych gangsterów jako zakompleksionych, niehonorowych dresiarzy, którzy nie radzą sobie z narzuconym im popkulturowym archetypem członka Cosa Nostry.


Nie inaczej jest z finałem serialu. David Chase konsekwentnie gra na nosie widzom chcącym zobaczyć mafijne porachunki (poza likwidacją Leotardo nie ma ich w finale), większą scenę akcji lub Tony'ego korzystającego ze swojego potężnego karabinu. Stawia na podsumowanie wątków obyczajowych. Soprano to nie Montana zdaje się mówić pomysłodawca serialu. Zamiast tego serwuje bezbłędnie wyreżyserowaną, sekwencję rodzinnej kolacji przepełnioną nawiązaniami do całości, z metaforami oraz aluzjami do klasyków gatunku. Tym samym zmusza tych samych ludzi chcących akcji do zastanowienia się i analizy tego co zobaczyli. Stąd te naiwne pomruki niezadowolenia w dniu premiery ostatniego epizodu. Finalną cegiełką w dekonstrukcji wizerunku mafii jest pożegnanie Tony'ego z jego wujem Corrado. Bratanek świadom postępującej choroby Alzheimera próbuje pocieszyć wuja przypominając mu jego czasy jako dona New Jersey. Próbę uszlachetnienia zbrodniczej przeszłości Corrado kwituje krótkim acz potężnym "To fajnie" i odwraca się w stronę okna. W kontekście całości te słowa mają ogromną moc. Bandycki świat z Sopranos nie ma nic wspólnego z mityczną organizacją z Ojca chrzestnego. Bliżej mu do wariackiego życia Chłopaków z ferajny lecz nawet tam pod koniec Scorsese budzi nostalgiczną tęsknotę za utraconym gangsterskim rajem w postaci Joe Pesciego strzelającego prosto w widza. W Rodzinie Soprano nie ma nic pięknego i wartego wspomnień w życiu mafioza. Tylko smutek.


Jednak jak mówią słowa piosenki Don't stop believin.

sobota, 7 listopada 2015

Recenzja "Spectre" (bez spoilerów)

Dwudziesty czwarty film o Jamesie Bondzie jako pierwszy z ery Craiga zaczyna się dokładnie tak, jak tego wierni fani oczekują - od klasycznej sekwencji, w której obserwujemy naszego ulubionego agenta z wnętrza lufy pistoletu, by zaraz zostać zalani krwią po wystrzale skierowanym w naszą stronę. Tym razem to znak, że wszystko u 007 wróciło do normy i w końcu możemy czuć się jak w domu. Zaraz potem ma miejsce jednak coś nieoczekiwanego - ciut pretensjonalny epigraf głoszący nam, iż "martwi żyją". Można w kontekście filmu rozumieć to na kilka sposobów. Po pierwsze jako nawiązanie do będącego bazą sekwencji przedtytułowej meksykańskiego Dnia Zmarłych, w którym ludzie przyozdobieni grobową ikonografią wykonują radosny przemarsz po ulicach miasta. Po drugie jako szyderczą aluzję do usilnego przywiązywania do tradycji szpiegowskiego mitu i trudzie w utrzymaniu żywotności serii. I w końcu, chyba najprościej można to odczytać jako odniesienie do opowieści przedstawionej w filmie, w której głównego bohatera stale będą prześladować echa ważnych dla niego zmarłych z przeszłości.

Zaczynamy, jak przystało na serię - z pompą. Gigantyczna scena zbiorowa w centrum Meksyku, w której kamera precyzyjnie lokalizuje istotnych dla naszej uwagi bohaterów. Nie opuszczając tego samego mastershota, przez kilka minut obserwujemy Bonda wraz z nową partnerką wkraczających do budynku, z którego agent Jej Królewskiej Mości wkrótce wyruszy zostawiając w niepewności kochankę, by wykonać kolejne zlecone mu zadanie. Wspomniane długie ujęcie jest żywym dowodem operatorskiej maestrii, niczym otwarcie Dotyku zła Orsona Wellesa idealnie wprowadza w świat filmu, orientując nas w sytuacji i przestrzeni, w której ma ona miejsce z nieocenioną gracją. A to dopiero początek, preludium do jednej z najlepszych scen akcji, jaką mogliśmy do tej pory zobaczyć w tym roku. Wybitnie spektakularne wyczyny będące zarówno ekscytujące jak i dające autentyczne poczucie zagrożenia wypełniają całość sekwencji przedtytułowej. Aż odbiera dech. Ach, gdyby cały film wywoływał taki zachwyt...

środa, 4 listopada 2015

Subiektywny ranking filmów o Jamesie Bondzie (przed "Spectre")

Pomimo ciągnięcia na tych samym schematach od już ponad pięćdziesięciu lat filmy z agentem 007 nie przestają mnie zaskakiwać. Nawet, gdy już naprawdę sprawiają wrażenie wyczerpania materiału, zawsze odbijają się od dna z nowym pomysłem na siebie. Nowe konwencje, nowe tożsamości, nowe podjęte ryzyka. Wszystko jednak w służbie stale niezmiennych, szpiegowskich szarad zakorzenionych w zimnowojennej paranoi. Dlaczego więc te filmy pozostają dla mnie tak wyjątkowe, gdy tyle dzisiaj naśladowców i pastiszy nie ustępujących niczym spektakularnym akcjom i sensacyjnym fabułom serii? Dobre pytanie, ale tak samo można zapytać dlaczego te filmy dalej powstają i zarabiają tyle pieniędzy. Dlatego, ponieważ pomimo swojej rosnącej anachroniczności kolejne odsłony dalej kurczowo trzymają się swojego fundamentu, tego co uczyniło je takimi niezwykłymi, czyli samej postaci Bonda, która niby ulega zmianom, ale pewne jej elementy zawsze są obecne i na przekór wszystkiemu agent Jej Królewskiej Mości już na wieki pozostanie ideałem męskości i brytyjskości, a takiej legendarnej renomy nie da się tak łatwo podrobić. Jest to pewna marka, która gwarantuje jakiś poziom niezwykłości, unikalności, który ciężko porównać mi z czymkolwiek innym w kinie gatunkowym.

Skutkiem tych wspomnianych wyżej zmian w konwencjach serii (pomimo zachowania esencji) pojawiają się jednak widoczne rozłamy pomiędzy fanami filmów. Ci ortodoksyjni często sceptycznie podchodzą do nowych filmów z Craigiem czując się ignorowani przez twórców i głoszą jednoznaczne opinie, iż te produkcje niczym nie różnią się od standardowych, współczesnych filmów akcji, a Bondowska marka jest tylko ozdobą przyciągającą naiwnych widzów do kina. Drugą skrajną grupą są ludzie z uśmiechem politowania patrzący na starsze części serii szufladkując je jako klaunowate bajeczki dla mało wymagających widzów i wychwalający filmy z Craigiem jako te jedyne prawdziwe Bondy. Są to oczywiście pewne uogólnienia, sam nie jestem w żadnym znaczącym stopniu po żadnej ze stron barykady. Oczywiście mam takie odsłony, które uważam za, w moim odczuciu ważniejsze i lepsze dla serii, te które działały i te które nie bardzo.. ale jest to przecież przede wszystkim wyśmienite kino rozrywkowe, niezależnie od jego postaci, dlatego wraca się do niego od lat i jasne chyba, że najlepszymi filmami będą te, które sprawiają nam najwięcej czystej przyjemności, może czasami też te, które najbardziej imponują artystycznie (bo to również potrafią wbrew pozorom), a już obrana stylistyka i jej subiektywne odczuwanie jest kwestią wyłącznie subiektywną i nie da się jednoznacznie jej ocenić. Dlatego postanowiłem ułożyć ranking, który sklasyfikuje moje osobiste poglądy na temat, które filmy uważam za najlepsze, a które wręcz przeciwnie. Zapraszam więc na długą podróż po historii Bonda, ale również, w pewnym sensie trendów kina w czasach powstawania tych dzieł.