czwartek, 16 lutego 2017

Elle - Anty-gatunkowiec

Niewielu znam twórców filmowych na tyle bezkompromisowych, by otworzyć swoje dzieło tak, jak czyni to holenderski reżyser w swojej najnowszej produkcji. Najpierw ukazują się nam ślepia czarnego kocura lustrujące z nikłym zainteresowaniem jakąś, sądząc po przerażających odgłosach stłumionych krzyków, wyjątkowo makabryczną scenę. Następnie nie szczędzi nam widoku właśnie napadniętej w biały dzień kobiety i beznamiętnie odchodzącego, zamaskowanego gwałciciela. Jak zachowuje się po tym traumatycznym przeżyciu bohaterka? Ze stoickim spokojem sprząta miejsce zbrodni, bierze kąpiel, prowadzi rozmowę z synem, dzwoni do ślusarza jak gdyby chodziło o rutynową wymianę zamków, po czym idzie do pracy, swobodnie na powrót przybierając maskę rzeczowej kierowniczki firmy produkującej gry wideo. W czasie tych pierwszych minut Elle już powinno zrodzić się nam w głowie wiele pytań, które na dłuższą metę sprowadzają się do jednego – dlaczego? To jedno słowo może powracać  do nas jeszcze wiele razy w czasie seansu, a odpowiedź zawsze będzie jedna – bo jesteśmy w świecie Paula Verhoevena i nic tu będzie przebiegało dokładnie tak, jakbyśmy tego oczekiwali.



Reżyser ten zawsze słynął z niepokorności. Nawet gdy romansował z Hollywood i kręcił filmy komercyjne pokroju Robocopa czy Starship Troopers, nigdy nie wyzbył się pewnego stopnia indywidualizmu, choćby miał się przejawiać tylko w posunięciu się o krok dalej niż odważyli się mu współcześni, pokazaniu w scenie przemocy jednego drastycznego ujęcia więcej niż nakazuje przyzwoitość, może o jeden skrawek ciała za dużo.  W swoich filmach jawnie kpił sobie z wielkich korporacji, technologizacji życia, mediów, propagandy czy militaryzmu. Obracał się w tematach skandalizujących, nie bał się przy tym korzystać z tematyki będącej zwykle domeną „śmieciowej” literatury, przypomnijmy sobie Showgirls czy Nagi Instynkt. I do tego drugiego chyba najbliżej najnowszemu filmowi Holendra, choć Elle jest dziełem widocznie dojrzalszym - miast świadomie uczestniczyć w schematach erotycznej pulpy, intensyfikuje je, wywraca do góry nogami i przy tym jednocześnie uszlachetnia.


Ta wspomniana wcześniej, obecna na każdym kroku niestandardowość rozwiązań filmowych jest kluczem sukcesu Elle. Podstawowym błędem poznawczym jaki zapewne popełnimy przy początkowym odbiorze jest zamknięcie go w ramach gatunkowych thrillera kryminalnego. W końcu mamy tutaj wszystkie elementy zapowiadające takowy: czyhającego na samotną kobietę niebezpiecznego gwałciciela, kilku potencjalnych podejrzanych, rosnące zagrożenie przejawiające się w natarczywych prześladowaniach - Hitchcockowski schemat wydaje się pisać historię sam z siebie.

Naglą was pytania o to, kto jest tym niebezpiecznym zwyrodnialcem i czy Michèle uda się dokonać na nim pomsty? Na odpowiedzi będziecie musieli sobie długo poczekać. W końcu trzeba najpierw ustanowić szczegółowe psychologiczne tło dla bohaterki, opisać jej relację z narcystyczną i autodestrukcyjną matką zmieniającą w ostatnim czasie partnerów jak rękawiczki. A co z osadzonym w więzieniu, psychopatycznym ojcem, jaki wpływ na życie Elle mogły mieć traumatyczne wydarzenia z przeszłości związane z nim? Czy to w jakiś sposób warunkowało jej ścieżkę zawodową – branża gier komputerowych, w której odwoływanie się do najniższych instynktów, przemoc, uprzedmiotowienie kobiet i schlebianie tak rzekomo perwersyjnemu targetowi, stają się często podstawą kierunku twórczego projektów?  A jak wygląda praca tej dojrzałej, wykształconej kobiety z energiczną kadrą  kreatywnych, wychowanych w zupełnie innej rzeczywistości młodych informatyków? Dorzućmy do tego niezobowiązujący romans z żonatym kolegą po fachu. I z sąsiadem, lekko wyobcowanym, ale żyjącym w pozornie szczęśliwym małżeństwie z katoliczką brokerem. Jeśli już jesteśmy przy związkach protagonistki, mamy także zatroskanego o jej bezpieczeństwo eks, szukającego odmiany w swoim życiu w nowej relacji z nauczycielką jogi i przełomu w karierze zawodowej. Co z synem głównej bohaterki? Dwudziestoparoletni,  nieodpowiedzialny pracownik fast-foodu próbuje ułożyć sobie życie z apodyktyczną, kontrolującą dziewczyną. Czy wspomniałem, że owa wybranka jest ciężarna, do tego być może z zupełnie innym mężczyzną?

Ten krótki zarys fabuły powinien dość jasno nakreślić wam obraz sytuacji – Elle to film bezwstydnie chaotyczny, na potęgę mnożący wątki ze skutecznością opery mydlanej, jednak nigdy taką się nie stający. Verhoevena wydaje się interesować wszystko, co nie jest związane z konwencjonalnym budowaniem intrygi i więcej tu doszukacie się podobieństw z Pianistką Haneke (obsadzenie Isabelle Huppert w głównej roli nie może być przypadkowe) niż z precyzyjnymi dziełami Hitchcocka czy De Palmy. Główne motywy (choćby kwestia tożsamości gwałciciela) w końcu doczekują się rozstrzygnięć, ale nie wybrzmiewają z taką siłą jakiej byśmy oczekiwali, są po prostu kolejnym krokiem w budowaniu tej zawiłej narracji. I tak, ta historia mogłaby się obyć bez tak wielu drugoplanowych wątków… ale na pewno nie byłaby wtedy równie ciekawa. Nie znajdziecie tu prostych odpowiedzi, psychologicznych skrótów i typowych dla gatunku rozwiązań. To nie kolejny thriller, nazwanie go dekonstrukcją gatunku też będzie uproszczeniem - to rasowe kino autorskie. Dogłębne studium charakteru osoby nieprzeciętnie doświadczonej przez los, pozornie wyrachowanej i doskonale panującej nad swoim życiem i emocjami, a wewnętrznie głęboko cierpiącej, nie potrafiącej utrzymać zdrowej relacji z kimkolwiek, przez to że nigdy nie zaznała normalności. Ta w gruncie rzeczy wrażliwa, niepozbawiona grobowego humoru opowieść skrywa się pod atmosferą ciężkiego, erotycznego thrillera i aurą dyskomfortu charakterystyczną dla europejskiego kina autorskiego. Oprócz tego film dobrze funkcjonuje jako stanowisko o kondycji kobiety we współczesnym świecie, ale także, zasugerowana już wcześniej, może trochę zbyt oczywista i nieuczciwa satyra na przemysł gier wideo, szczególnie podkreślając problem podsycania w nich seksistowskich stereotypów.

Gładka, minimalistyczna reżyseria Verhoevena nadaje całości wspomnianego sznytu skromnego kina niezależnego. Jest tu kilka ciekawych pomysłów inscenizacyjnych i wizualnych metafor, w każdym razie wystarczająco, żeby utrzymać zainteresowanie widza w powolnym, stabilnym rytmie akcji. Pomagają również  przygrywające w tle kompozycje Anne Dudley, wprowadzające trochę kolorytu dreszczowca w klasycznym stylu. Największe owacje należą się jednak fenomenalnej, zniuansowanej kreacji Isabelle Huppert. Oszczędną, ale znaczącą ekspresją  aktorka doskonale uchwyciła zarówno zewnętrzny chłód i samokontrolę, jak i szukającą ujścia, wewnętrzną wrażliwość tej bogatej psychologicznie bohaterki.


Elle prawdopodobnie nie przejdzie do historii w takim wymiarze jak kilka innych filmów Verhoevena, ale jest to ważny punkt w jego rozwoju artystycznym i swoisty powrót do formy. Przede wszystkim przypomina nam, że był i jest to twórca silnie europejski, nie idący na ustępstwa i konsekwentnie bezpośredni. Stworzył dzieło garściami czerpiące z tradycji gatunkowych, ale nie pozwalające się przez te konwencje zdefiniować. Nie wybitnie oryginalne i dość konserwatywnie wykonane, ale na pewno na kilku płaszczyznach interesujące dla każdego miłośnika niebanalnej zabawy kinem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz