piątek, 22 stycznia 2016

Nienawistna Ósemka - "Why don't we just wait here for a little while, see what happens"


Nowy film najzdolniejszego grafomana na świecie zawsze jest wielkim wydarzeniem wstrząsającym przemysłem filmowym. Nie inaczej jest z jego najświeższym dziełem, które wywołało burzę bardzo skrajnych opinii. Uspokajam was jednak - jeśli jak ja jesteś fanami starszych filmów Quentina jak Wściekłe Psy czy Jackie Brown jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że docenicie również jego ciekawy kolaż stylistyki spaghetti westernu z kryminałem a'la Agatha Christie.


Nienawistna Ósemka to idealny film na długie zimowe wieczory z kubkiem gorącego kakao i domowymi ciasteczkami. Oczywiście pod warunkiem, że swoje kakao preferujecie z lekkim posmakiem krwi, a ciasteczka z kawałkami ukruszonych zębów pochodzących z czyjejś połamanej szczęki. To kino bezlitosne dla zmysłów estetycznych widza, bawiące się jego moralnymi wątpliwościami i pastwiące się nad wszelką próbą szukania optymistycznych rozwiązań dla sytuacji, jaką obserwujemy. Nim jednak zaatakuje nas ekranową rzezią, raczy nas długimi scenami dialogowymi, które poza budowaniem napięcia przed wielką erupcją przemocy, potrafią również uśpić naszą czujność, pozwolić na lekkie odprężenie przy parzącym w język, ale jakże kojącym na tak arktyczną pogodę kubku wrzątku z postaciami, do których zaczynamy nawet czuć lekką sympatię mimo gotującej się nienawiści, i razem z nimi z politowaniem słuchać jak ktoś w tle urokliwie
fałszuje "Cichą Noc" na fortepianie. Wkrótce jednak stracimy wszelkie złudzenia co do łatek jakie z początku przylepiamy bohaterom. Ich iluzje wartości, idei jakie mogły jeszcze co poniektórym z nich pozostać z wojny secesyjnej istnieją już chyba tylko w tym wątpliwej autentyczności liście, o którym tak lubią rozprawiać. Kiedyś w końcu musimy, tak jak i oni stanąć przed prawdą -  jedynym co pewne jest śmierć, która ma gdzieś ich pobudki i wynurzenia o sprawiedliwości. Dla tych nie potrafiących jeszcze tego przetrawić pozostaje tylko ta wspomniana iluzja szlachetnych celów zawarta w tym liście, której fałszywość jest kolejnym dowodem na to, że w zasadzie nic się nie zmieniło, a w człowieku od zarania dziejów siedzi to samo zwierzę.

Ale po kolei. Fabuła ma miejsce kilka lat po wojnie secesyjnej i tyczy się lawiny wydarzeń rozpoczętej przez próbę eskorty do aresztu ważnej członkini gangu nękającego obywateli stanu Wyoming zwanej Daisy Domergue, parszywej i odpychającej osóbki mającej we wzgardzie wszystko i wszystkich, będącej jednak centralnym punktem całej historii, do tego doskonale zagranej przez Jennifer Jason Leigh. Osobą za nią odpowiedzialną jest łowca nagród John "The Hangman" Ruth (Kurt Russell), który choć nastawiony na zysk ma swój kodeks opierający się na tym, że kat też musi sobie zarobić, dlatego na swoich schwytanych przestępcach nigdy sam nie przeprowadza egzekucji.
Nie zgadza się z tym bardziej pragmatyczny (choć w niektórych sprawach nie stroniący od sentymentalności) spotkany po drodze do Red Rock były jankeski wojskowy Warren (świetny jak zawsze Samuel L. Jackson), ten nie lubi spać z jednym otwartym okiem i preferuje samodzielne wykonywanie wyroków. Na ścieżce spotykają również podającego się za nowego szeryfa zatwardziałego konfederatę Chrisa Mannixa (Walton Goggins). Z powodu śnieżnej zamieci wszyscy razem trafiają do pasmanterii Minnie, w której spotykają jeszcze kilka niezbyt przyjaznych twarzy - podejrzanego, często mylącego się w zeznaniach Meksykanina Boba (Demián Bichir), zmanierowanego kata Oswaldo Mobraya (bardzo przywodzący na myśl Christopha Waltza w Django Tim Roth), oszczędnego w słowach Joe Gage'a (Michael Madsen) i starego generała Smithersa wciąż nie rezygnującego z mentalności południowca (Bruce Dern). Pojawia się sugestia, że jedna z osób znajdujących się w zajeździe nie jest tym, za kogo się podaje. Napięcia pomiędzy bohaterami powoli rosną, powstaje kilka sojuszy, wszystko jednak przebiega dość spokojnie niczym na tej szachownicy, która się tam gdzieniegdzie pojawia. Do czasu..

To właśnie wywołujące obgryzanie paznokci napięcie połączone z głaszczącymi ucho soczystymi dialogami zawsze było dla mnie najmocniejszą stroną kina Tarantino. A jest tu tego pod dostatkiem, przynajmniej przez pierwszą połowę dzieła, gdy pozwala tym barwnym bohaterom po prostu rozmawiać, z naprawdę subtelną dawką wzajemnej pogardy. Rozprawiają o wszystkim od zupełnie niezobowiązujących tematów, do rozterek pomiędzy samosądem a formalnym wymiarem sprawiedliwości, czy też różnicą pomiędzy sprawiedliwością a zemstą, pytania o etykę zabijania, skutki polityczne wojny secesyjnej - wtedy pazur filmu jest najostrzejszy. Zawsze jednak pozostaje kwestia tego, że to wszystko musi do czegoś prowadzić, a to "coś" zwykle oznacza jakiś rozlew krwi. Kiedy jednak on już nadszedł, odczułem spory niedosyt. Miałem wrażenie, że pewne konflikty można było poprowadzić znacznie dalej, a filmowi jedyne co pozostało to rozwiązać akcję czy też zająć się krążącą w powietrzu intrygą, którą także trzeba dokończyć. Nie mam nic przeciwko powieściom "whodunit", jednak nawet najbardziej zatwardziali ich czytelnicy muszą przyznać, że z tymi skomplikowanymi intrygami jest tak, iż często zapominamy o nich szybciej niż zdążymy do końca przeczytać utwór. Nie ma też zbyt wiele powodów, żeby do tych powieści kryminalnych wracać jeśli już znamy rozwiązanie zagadki, nie wnoszą zbyt wiele do naszego życia. Quentin jest oczywiście znany z bazowania na dość mało ambitnych gatunkach i tworzenia z nich czegoś zupełnie świeżego i niecodziennego, czegoś co zapamiętamy na długo. Widzieliśmy już stary, tandetny film kryminalny o bokserze, który miast podłożyć się w walce na ringu naraża się groźnym gangsterom i jest zmuszony do ucieczki, ale jeszcze nigdy nie widzieliśmy jak ten sam bohater w jakimś dziwnym przebiegu wydarzeń kończy z kataną w dłoniach i martwym ciałem motocyklisty-gwałciciela u stóp. Widzieliśmy już film wojenny o amerykańskich bohaterach, ale jeszcze nigdy nie byli to Żydzi mszczący się na oprawcach. W fabule Nienawistnej Ósemki tej innowacyjności bardzo brakuje, intryga jest zdecydowanie zbyt przewidywalna i standardowa, a czekanie aż film skończy wykładać karty na stół i przejdzie z powrotem do relacji pomiędzy postaciami robi się dość nużące.

Nawet jednak, gdy film robi się trochę zbyt konwencjonalny, a krew na ekranie nie jest tak ekscytująca jak zawsze, bo wiąże się z nią porzucenie pewnych obiecujących wątków, nie można odmówić tu reżyserskiej i operatorskiej maestrii. Nakręcenie angażującego kina w dużej mierze dziejącego się w jednym pomieszczeniu to zawsze nie lada wyzwanie, jednak pomaga w tym często pomysłowa praca kamery i klimatyczna muzyka Ennio Morricone przywodząca na myśl elektroniczne brzdąkania tego samego kompozytora w Coś Johna Carpentera, z którym zresztą film ma nie tylko audio-wizualnie wiele wspólnego. Zdjęcia Roberta Richardsona wykonane na taśmie 70mm również robią spore wrażenie. Jak w każdym filmie Tarantino, i tu przelał wiele ze swojej miłości do kina, a odkrywanie licznych nawiązań do starszych produkcji będzie sporą przyjemnością dla każdego kinomana. Poza wspomnianymi skojarzeniami z The Thing, można tu jeszcze doszukać się odniesień do Carrie Briana De Palmy czy Dyliżansu Johna Forda.

Podsumowując, Nienawistna Ósemka to kolejna bardzo udana produkcja Quentina Tarantino, stwierdziłbym że znacznie lepsza niż kilka poprzednich jego dzieł. Jest na pewno spójniejsza i bardziej konsekwentna w tonie i konwencji niż chociażby Bękarty Wojny. Ubolewam nad tym, iż stracił moje zainteresowanie w pewnym momencie przez zbyt szybkie popadnięcie w niekontrolowane eksplozje brutalności i rzeź postaci na koszt opowiadanej historii oraz przez brnięcie w nieciekawy kryminał nie mający zbyt dużego potencjału powtórkowego. Gdy jednak zwalniał i pozwalał się delektować dialogiem i atmosferą, nie miałem pytań. Pomimo ciężaru opowieści i niezbyt dających się lubić postaci jest to bardzo przyjemny seans dla fanów przesady i zabawy kinem w wydaniu Tarantino. Najbardziej tu nasuwają się porównania do Wściekłych Psów, ja bym jednak powołał się na Jackie Brown, bo podobnie jak tamten film, jest to bardzo niezobowiązujący i lekki seans (znowu, dla ludzi takich jak ja czyli nieuczulonych na kino exploitation), taki typowy Tarantino do zapuszczenia na długi wieczór, nad którym nie trzeba zbyt długo myśleć, niech reżyser czyni to w czym jest najlepszy, a my możemy zatracić się w pogawędkach bohaterów, by potem pozwolić mu puścić wodze fantazji i wylać na nas wiadro posoki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz