niedziela, 17 stycznia 2016

Gwiezdne Wojny: Przebudzenie mocy-Stara nadzieja



Fani „Gwiezdnych Wojen” to chyba najbardziej pokrzywdzone przez los osoby w współczesnej kulturze. Wystarczy, że rzuci się hasło :”nowa trylogia” i już jest wszystko jasne. George Lucas realizując „Mroczne widmo”, „Wojny klonów” i „Zemstę Sithów” nie tylko zabił swoje dzieło. On je zesłał na banicję do wiecznego piekła, gdzie wydawało się że nic nie mogło jej już uratować. Na szczęście jak to  w popkulturze bywa zawsze znajdzie się jakiś okularnik,  znający serię na wylot i potrafiący wskrzesić trupa. Tym kimś okazał się być: zagubiony agent o stu twarzach z Star Treka. Czytaj: J.J. Abrams
Abrams jako klasyczny „Man of the hour” idealnie rozstawia pionki w nowych „Gwiezdnych Wojnach”, aby potem grać nimi jak doświadczony szachista. Doświadczenie, to w tym przypadku słowo klucz, ponieważ Przebudzenie mocy to tak naprawdę restart serii. Cała koncepcja nie tylko fabularna, ale także narracyjna czy też budowy charakteru postaci została skradziona i na nowo odgrzana z „Nowej nadziei”. Można zgrzytać zębami, ale należy pamiętać że jest to idealny schemat scenariusza, który rewelacyjnie wypełnia wszelkie standardy gatunkowe kina space opery oraz kina nowej przygody. No i jak widać tutaj jest on nawet uniwersalny po latach.

Warto zauważyć jak ta seria wbrew pozorom wydoroślała. Początkowa masakra nie miałaby prawa bytu w klasycznej trylogii. Mamy co prawda tylko kilka odciętych kończyn i tym podobnych, ale większą  rolę odgrywa tu gra światłem. W tej części nawet jak jest jasno to gdzieś tam w tle dominują ostre barwy i zimne, puste przestrzenie. J.J. Abrams stara się nieśmiało nadać sadze nową twarz. Bardziej dojrzałą. Ma do tego właściwego człowieka na pokładzie. Operator Daniel Mindel znakomicie lawiruje między baśniową-disneyowską scenerią, a brutalnym, zimnym, umownym realizmem.

Abrams to idealny człowiek w idealnym miejscu w idealnym czasie. Swoją miłość do sagi przekuwa w filmowe rzemiosło na wysokim poziome. Przebudzenie mocy, jest wręcz naszpikowane aluzjami do poprzednich części. Niektóre są bardziej widoczne, inne zarezerwowane tylko dla ortodoksyjnych fanów.  Można w końcu dojść do wniosku, że mamy do czynienia z filmem od fanów dla fanów

Lecz jak już wspomniałem najnowsza część broni się również na poziomie czysto filmowym. Abrams doskonale wie co obecnie się sprzedaje w kinie i stawia na te rozwiązania. Mamy „ręcznie robione” efekty specjalnie, czy też jak przystało na blockbustera w dobie marvelowskiej fali dużo żarcików i humoru sytuacyjnego, które pozwalają na zwolnienie, rozładowanie napięcia, a także na zgranie się z bohaterami. Twórca „Zagubionych” nie próbuje wyważyć otwartych drzwi i nie wprowadza żadnych innowacji. Stara się trzymać bezpiecznego kursu, wiedząc że każdy fałszywy krok może oznaczać w tym przypadku filmową klęskę. Wszystko to sprawia, że wreszcie „Gwiezdne Wojny” pasują do swoich czasów.  Kiedy się przypomni starą-familijną trylogię, która bladła na tle galopującego New Hollywoodu, czy też tą nowszą trylogię, gdzie…..wszystko było nie tak można dojść do wniosku, że seria w końcu trafiła do kogoś kto ma pojęcie o kręceniu filmów.

Rzućmy okiem na postacie. Oprócz starych, lubianych i kultowych bohaterów mamy kilka młodych wilków.  Główna bohaterka to Rey, w którą wciela się Daisy Ridley. Jest ona potwierdzeniem tezy, że obecnie kino blockbusterowe kobietami stoi.  Rey kontynuuje tradycję zapoczątkowaną w kinie kilka miesięcy temu przez Furiosę z „Mad Maxa”, a mianowicie dzielną kobietę, która dużo potrafi, ale ma także słabości których jest jak najbardziej świadoma. Obydwie walczą „za sprawę”, ale walczą także dla siebie. Jest to ciekawy szlak w współczesnym kinie, który jeżeli będzie odpowiednio eksponowany to na pewno się szybko widzom nie znudzi.

Na dalszym planie mamy Finna, który skutecznie ucieka od standardu klasycznego elementu komicznego i zostaje obdarzony dość całkiem ciekawą historią oraz wiążącą się z nim całkiem fajnym, zgrabnym dylematem moralnym. O emo-antagoniście zostało już wiele napisane. Jak dla mnie nie wygląda to, aż tak źle. Postać jest całkiem fajnie skonstruowana, tylko że Adam Driver wyraźnie nie radzi sobie z tą rolą. W rękach lepszego aktora postać Kylo Rena tylko by zyskała. No i jest oczywiście Oscar Issac, który zaczynam nam wyrastać na czołowego gracza Hollywood.

Całość jednak oddycha i żyje dzięki Harrisonowi Fordowi. To aż dziwne, że nowe otwarcie sagi tyle zawdzięcza człowiekowi, który otwarcie na nią pluł i odrzekał się, że już nigdy więcej jego noga nie pojawi się na planie „Gwiezdnych wojen.” Jego Hana Solo ogląda się również dobrze co cztery dekady temu. Luz  i czar  został zachowany. Jednak pod tym widać pewnego rodzaju zmęczenie życiem, a także rozczarowanie przyszłością.  Ta postać to najjaśniejszy punkt tego filmu.

Przebudzenie mocy to nie tylko udana reanimacja sagi, ale także udany film wieńczący bardzo dobry rok dla blockbusterów. Teraz schedę po Abramsie przejmie Rian Johnson, który ma wielkie umiejętności.  Wystarczy zobaczyć jego pracę w poszczególnych odcinkach „Breaking Bad” , aby przekonać się że moc jest  z nim, a także  w końcu z tą sagą.
Ocena:6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz