Przywodząc na myśl najwybitniejsze seriale w historii,
niezwykle ciężko mi zdecydować, który z nich jest tym najlepszym. Serce
podpowiada „The Sopranos”, ale rozum krzyczy „The Wire”. Obiektywnie rzecz
biorąc ten drugi jest absolutnym, niekwestionowanym numerem 1 i to jemu
poświęcę dziś kilka szczerych słów.
„The Wire” to kryminał jedyny w swoim rodzaju i
niedościgniony wzór na to, jak powinno się robić seriale tego gatunku. Sam
fakt, że jego głównym bohaterem nie jest postać, a miasto tworzy z niego swoistą
perełkę. Akcja ma miejsce w Baltimore, czyli apogeum amerykańskiej patologii, gdzie policjanci robią co chcą, miejscowi politycy kompletnie niczym
się nie interesują, a ponad połowa obywateli na śniadanie zamiast bajgla
wstrzykuje sobie działkę heroiny.
Streścić fabułę ”The
Wire” to nie lada wyzwanie, ale postaram
się jak najkrócej wyjaśnić koncepcję wszystkich pięciu serii. Pierwsza skupia się
na śledztwie przeciwko miejscowemu królowi podziemia, szefowi organizacji
przestępczej Avonowi Barskdale. Przez większość czasu obserwujemy
funkcjonowanie tutejszych blokowisk oraz dochodzenie lokalnej grupy
policjantów. Sezon drugi przenosi nas z ulicy do baltimorskich doków, gdzie
poznajemy związkowców na czele z Frankiem Sobotkom, który wzbudza podejrzenia
handlu narkotykami, a gliniarze
wypowiadają mu wojnę. W trzecim przemieszczamy się z powrotem na ulicę i
ponownie dane nam będzie oglądać kognicję organizacji Barskdale’a. Główną oś
fabularną serii czwartej stanowi młodzież z regionalnej szkoły, którą następca
Avona Marlo Stanfield rekrutuje do handlu narkotykami. Ponadto znajdziemy tutaj
rozbudowany wątek polityczny. Sezon piąty obrazuje głównie pracę redakcji
Baltimore Sun, jednak znajdziemy tu wszystkiego po trochu z poprzednich serii.
Niby wszystko brzmi jak zwyczajny procedural, a więc co
czyni „The Wire” arcydziełem? Przyczynił się do tego twórca David Simon,
dziennikarz kryminalny Baltimore Sun, który spędził lata obserwując pracę
policji w najmroczniejszych zakamarkach miasta. Nikomu nie udało się stworzyć
tak realistycznego serialu, ani nawet filmu. Jest tutaj wszystko na co możemy
się natknąć we wschodniej Ameryce: dilerka, prostytucja, biurokracja policji,
niekompetencja lokalnych władz, czy obojętność polityków. Każdy wątek jest
ukazany z tak potężną dawką realizmu, że można stwierdzić, iż Simon zwyczajnie
przeniósł życie na ekran.
Trudno byłoby nie wspomnieć też o szerokiej gamie
niesamowicie fascynujących postaci. Każdy znajdzie tu swojego faworyta.
Zaczynając na zapijaczonym, momentami przezabawnym, ale i żałosnym gliniarzu
Jimmym McNultym, przez bezwzględnego łowcę dilerów, wymierzającego sprawiedliwość
swoim obrzynem Omara Little, na skorumpowanym senatorze Clayu Davisie kończąc.
Każdy z nich od początku skazany jest na porażkę, ale zawsze pozostaje mała
iskierka nadziei, że wszystko skończy się na ich korzyść, choć zdajemy sobie
sprawę, iż w świecie, w którym żyją nie ma miejsca na happy end.
Jedyną wadą „The Wire” jest aktorstwo, które nie wykracza
poza przeciętny poziom. Spowodowane jest to brakiem zwerbowania do obsady
zwykłych aktorów, a w większości naturszczyków prosto z ulicy. Występująca w
czwartej serii Felicia Pearson to była dilerka z wyrokiem za zabójstwo drugiego
stopnia. Do serialu zaangażowano także byłych policjantów i prawdziwych
polityków. Aktorstwo w „The Wire” mimo wszystko nie jest jakimś ogromnym
defektem, a czasem może być wręcz kolejną dozą realizmu.
Niestety serial nie wzbudził zainteresowania wśród widzów.
Nie zdobył też żadnego Złotego Globa, ani Emmy. Kiedy widzowie usypiali na
kolejnych odcinkach, rosły zachwyty krytyków, którzy nazywali „The Wire”
najlepszym dramatem ostatnich 25 lat. Z sezonu na sezon oglądalność regularnie
spadała i przy serialu zostali tylko najwierniejsi widzowie. Produkcję tę
doskonale opisuje cytat: „Gdy
spisana zostanie historia telewizji, mało co dorówna „The Wire”, serialowi tak
niezwykle głębokiemu i ambitnemu, że smakowany może być wyłącznie przez
nielicznych.” Niektóre czasopisma nie tylko uważały „The Wire” za najlepszy
serial jaki powstał, ale porównywały go wręcz do dzieł takich artystów jak
Dostojewski, czy Dickens.
Podsumowując, „The Wire” jest bezsprzecznym arcydziełem,
pełnym życiowych prawd, które opisuje niezliczona ilość urzekających cytatów.
Każdy wątek satysfakcjonuje, nie ma tutaj zbędnej sceny ani postaci, wszystkie
sceny wnoszą coś do fabuły. Jeśli uważasz się za serialowego wyjadacza, a nigdy
nie widziałeś produkcji Simona powinieneś jak najprędzej nadrobić zaległości.