Will Graham ma specyficzny dar, który jednocześnie jest jego
przekleństwem. Jak żaden inny specjalista FBI od seryjnych morderców potrafi
wczuwać się w skórę poszukiwanego przestępcy co czyni z niego wyjątkowo
skutecznego agenta. To z jednej strony, a z drugiej pozostaje bardzo wrażliwy
na działanie tak zbrodniczego umysłu co odbija się na jego zdrowiu psychicznym.
Manhunter (1986r.) to trzeci z kolei pełnometrażowy film kinowy
Michaela Manna, twórcy o którym z całą pewnością można powiedzieć, że tworzy kino
męskie. Tym razem na celownik reżyser obrał sobie pierwszą część słynnej
trylogii thrillerów Thomasa Harrisa Czerwony smok (1981r.) i wydobył z niej
typową dla siebie esencję. Nawiasem mówiąc jest to najlepsza książkowa część
trylogii. Zdecydowanie dojrzalsza od grafomańskiego Hannibala, którego trudno
poważnie traktować i lepsza w niuansach psychologicznych od równie świetnego
Milczenia Owiec. Charakterystyczne dla większości filmów Manna są dwa elementy.
Mężczyzna w sile wieku jako główny bohater oraz wybór przed jakim staje w
trakcie rozwijania się fabuły. Wybór między obowiązkiem, którego nie wykonanie
godzi w honor, a szczęściem u boku kobiety, która u Manna jest alegorią
spokojnego życia. Ten motyw najpełniej dostrzeżemy w Gorączce i Złodzieju. W
Łowcy jest on również szczególnie wyeksponowany.
Will Graham (William Petersen) to jedna z najciekawszych
postaci w filmografii amerykańskiego reżysera. Śmiało można go stawiać obok
bohaterów Heat kreowanych przez Ala Pacino i Roberta De Niro jeśli nie jeszcze
wyżej. Ogromna w tym zasługa Petersena, który dogłębnie zrozumiał graną przez
siebie postać. Jego Graham jest odpowiednio szorstki i małomówny. Ma ten
socjopatyczny błysk w oku szczególnie widoczny gdy wnika w psychikę mordercy w
przeciwieństwie do ślamazarnego i ciapowatego Nortona z Czerwonego smoka z
2003r. Zresztą sam film Rattnera jest zbyt hollywoodzki w złym tego słowa
znaczeniu i nie warto mu poświęcać więcej czasu.
Manhunter zaczyna się od ujęć POV, czyli z punktu widzenia
danej postaci. Ktoś włamuję się w nocy do domu, powoli wspina się po schodach i
wchodzi do sypialni śpiącego małżeństwa. Ten ktoś to nikt inny jak seryjny
morderca Francis Dolarhyde (Tom Noonan) nazywany przez policjantów Tooth Fairy (pl. zębowa wróżka).
Właśnie o pomoc w jego schwytaniu zostaje poproszony odpoczywający na Florydzie
Graham. Choć ten dźwiga brzemię w postaci pobytu w szpitalu psychiatrycznym po
konfrontacji i złapaniu dr Lectera (tu nie wiedzieć czemu nazywanego Lecktorem)
to zgadza się prawie natychmiast. To właśnie jest ten wybór o którym
wspominałem wcześniej. Dlaczego głównym bohaterom Manna z taką łatwością
przychodzi odrzucić możliwość szczęśliwego i spokojnego życia na rzecz
wyniszczającej konfrontacji? Na myśl przychodzi mi biblijna definicja pracy
jako najwyższej wartości uszlachetniającej człowieka. Znajduje ona potwierdzenie w przypowieści o talentach czy samej historii stworzenia świata. W końcu Bóg tworzył świat
sześć dni, a dopiero siódmego odpoczywał. Powołał do istnienia ludzi na swoje
podobieństwo by opiekowali się Edenem i pracą czynili sobie Ziemię poddaną.
Podobną, a nawet bardziej radykalną filozofię zdaje się wyznawać Michael Mann.
Nie pozwala swoim postaciom na odpoczynek póki nie nasycą swojego sumienia
honorowymi czynami. W przypadku Grahama jest to złapanie psychopaty mordującego
rodziny. To jest warstwa tematyczna przewijająca się przez całą twórczość urodzonego
w Chicago reżysera. Głównym motywem samego Łowcy jest jednak co innego.
Will zgadza się pomóc w złapaniu mordercy. Udaje się na
miejsce zbrodni do tego samego domu, który obserwowaliśmy na początku filmu w
celu poszukiwania śladów. W tej sekwencji reżyser każe nam przez chwilę patrzeć
na te same pomieszczenia z perspektywy Grahama, czyli dokładnie tak samo jak
miało to miejsce podczas prologu. Zwierzyna i łowca zostają ze sobą zrównani.
Między Grahamem, a zbrodniarzem zostaje postawiony znak równości. I to jest
główny temat filmu. Manhunter to sensacja z psychologicznym zabarwieniem o
igraniu z ukrytym w sobie demonem. Już sam tytuł na to wskazuje. Zmiana z
Czerwonego smoka na Łowcę przesuwa środek ciężkości na postać agenta FBI. W
thrillerze Harrisa przemiana Dolarhyde’a w czerwonego smoka jest jądrem
powieści. W filmie Manna ma marginalne znaczenie. Dalej konsekwentnie
obserwujemy jak Will poddawany jest coraz większym psychicznym wysiłkom.
Znakomita jest scena jego spotkania z Lecterem (Brian Cox). Obaj drażnią się
nawzajem, ale to Graham pierwszy daję za wygraną i w popłochu opuszcza budynek.
Wie, że nie może wystawić się zbyt długo na toksyczne słowa Hannibala. Warto
zwrócić uwagę na zastosowanie kolorów w tej scenie. Cela Lectera jest biała, jego
ubranie jest białe. Biała była również sypialnia zamordowanej przez Dolarhyde’a
rodziny. Czyżby biały kolor oznaczał szaleństwo? W takim razie błękitny musi
oznaczać spokój bo taki kolor dominuje w scenach powolnych m.in. Grahama ze
swoją żoną. Błękit znika w momencie gdy rodzina Grahama jest zagrożona dzięki
fortelowi Lectera, który przekazał Dolarhyde’owi adres Willa. Może i doszukuje
się tu za dużo i nadinterpretowuję, ale to pokazywałoby jak przemyślanym twórcą
jest Mann. Jakby mało było opowiadania obrazem
o wyniszczających próbach wczucia się w umysł mordercy twórca serwuje kolejne
sceny pokazujące domniemane szaleństwo głównego bohatera. Czy to napada na
niewinnego biegacza w trakcie nieudanej pułapki zastawionej na mordercę, czy to
zasypia w samolocie nad zdjęciami poszatkowanej rodziny czym przeraża
współpasażerów.
Najważniejsze są jednak sekwencje bezpośredniego wnikania w
psychikę Czerwonego smoka podczas których Graham odtwarza jego kroki. Jest ich
trzy i każda z nich jest inna. W pierwszym domu Will mówi o mordercy w trzeciej
osobie: "intruz wszedł tak, zrobił to". Podnosi głos tylko wtedy gdy
domyśla się, że Dolarhyde zdjął rękawiczki, ponieważ nie wczuł się jeszcze
całkowicie. Nie stał się mordercą. Podobnie jest gdy bada okolice drugiego domu
tylko, że mówi o mordercy już w drugiej osobie: "zrobiłeś tak,
obserwowałeś ich cały dzień". Dokładnie w ten sam sposób podnosi głos gdy
domyśla się, że Dolarhyde siedział na drzewie. Trzecia scena jest już całkiem
inna i najlepsza. Graham jest skupiony, spokojny i nie podnosi głosu. Widz
słyszy tylko jego myśli. Cała ta sekwencja jest bardzo odrealniona. Odbywa się
na granicy snu i jawy. Co ciekawsze mówi w pierwszej osobie "wszedłem tak,
ominąłem pokój dziecięcy" co udowadnia, że całkowicie wczuł się w skórę
psychopaty. Niedługo później w głębokim skupieniu rozgryza tożsamość Czerwonego smoka.
Obraz psychiki Grahama jest bardzo skrupulatny i wiarygodny
to jednak pozostaje niepełny. Z nieznanych mi przyczyn Michael Mann w kinowej
wersji film zrezygnował ze sceny, która miała być przedostatnia. Przedstawia
ona odwiedziny Willa u rodziny, która miała być następnym celem mordercy.
Odczuwalne jest wysokie napięcie, a agent FBI zachowuje się dosyć nieracjonalnie. Ten wycięty fragment znakomicie podkreśliłby jak niewiele dzieli
Grahama od psycholi, których ściga. Bardzo bym chciał to jednak reszta filmu
również nie jest pozbawiona wad. Finałowa strzelanina jest bardzo chaotyczna
poprzez niechlujne cięcia montażowe. Reżyser zmuszony był ciąć po kosztach gdyż
funduszy były na wyczerpaniu. Cały wątek romansu Reby i Francisa również jest
trochę uproszczony. Trudno uwierzyć, że niewidoma kobieta wskakuje facetowi do
łóżka w pierwszy dzień ich znajomości. Poprzez skupienie się na Willu Mann
zabiera ekranowy czas Czerwonego smoka. W książce akurat ten element jest
przedstawiony lepiej. Wybitnie za to udała się scena z uśpionym tygrysem,
którego bicia serca słucha Reba. Podkład muzyczny nadaje temu zdarzeniu
poetyckiego piękna. Cały film ma świetnie dobraną ścieżkę dźwiękową, ale nic w
tym dziwnego. Michael Mann niejednokrotnie udowodnił, że ma do tego smykałkę.
Muzyka razem ze zdjęciami za które odpowiada etatowy operator Manna Dante
Spinotti tworzą hipnotyczny, zasysający widza klimat. W moim osobistym
mniemaniu jest to jedna z najbardziej chłonnych pozycji amerykańskiego kina.
Seans za każdym razem umyka niesamowicie szybko.
Willa Grahama widz zostawia w tym samym miejscu w którym go
spotkał po raz pierwszy. Nad oceanem ze swoją rodziną. Po raz kolejny będzie
próbował odnaleźć spokój.
Choć Manhunter nie wydobył gatunku z kina klasy B (to uczyni
dopiero Milczenie Owiec) to śmiało można go nazwać jednym z najlepszych
thrillerów lat 80. Dla fanów Gorączki pozycja obowiązkowa, a dla widzów, którym
obcy jest Mann także ciekawa bo reprezentatywna dla całej jego twórczości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz