wtorek, 10 maja 2016

Upadły Bóg, upadły sport



Do Lance’a Armstronga na stałe przylgnęła już łatka największa sportowego oszusta wszechczasów. Mistrz świata i 7-krotny zwycięzca Tour de France w 2012r. został dożywotnio zdyskwalifikowany za stosowanie dopingu i ukrywanie tego przez większość swojej kariery. Świat przeżył szok. Idol milionów, żywa legenda amerykańskiego sportu, bohater przezwyciężający raka okazał się kłamcą. Pomnik runął. Tylko czy kogokolwiek kto poświęcił odrobinę czasu by obserwować karierę Amerykanina powinno to dziwić? Wystarczy prześledzić jego drogę na szczyt. Tytuł mistrza świata w 1993 roku, potencjał na świetnego zawodnika w wyścigach klasycznych (jednodniowych), rak jąder w 1996 roku, powrót do ścigania w 1998r., pasmo siedmiu absolutnych zwycięstw w najbardziej prestiżowym wyścigu kolarskim na świecie Tour de France w latach 1999-2005. Po drodze kontakty z doktorem Michele Ferrarim skazanym w 2004r. za rozprowadzanie dopingu. Powtarzające się oskarżenia byłych kolegów jeżdżących w jednym teamie z Armstrongiem. Wystarczyło tylko połączyć fakty w całość.



Fanem kolarstwa jestem bez mała od 15 lat. To właśnie sukcesy Amerykanina przyciągnęły mnie do tego sportu. W jego bezapelacyjnych zwycięstwach, odjazdach rywalom na kilka minut było coś nadzwyczajnego. Nawet aż za bardzo. Już wtedy kiełkowała mi w głowie myśl, że coś jest tu nie tak. Uwierzyłem jednak w ten mit bo wydawał się klasyczną, tak pożądaną przez zwykłych zjadaczy chleba historią od zera do bohatera. Po kolejnych oskarżeniach od ludzi z jego otoczenia pomimo braku niezbitych dowodów, nigdy nie złapano Armstronga na dopingu oficjalnie, przyszło otrzeźwienie. Przestałem wypierać z głowy tą świadomość, że świat jest świadkiem przekrętu. W końcu sam najbardziej zainteresowany sprawą nie wytrzymał. W wywiadzie z Oprah Winfrey w 2013r. przyznał się do wszystkiego. Do stosowania dopingu przez całą swoją karierę, do transfuzji krwi, do brania EPO (erytropoetyny – silnego środka dopingującego), do siedmiokrotnego wygrania TdF na koksie. Sportowy Bóg stał się arcyłgarzem.





Nic dziwnego, że taki temat zainteresował filmowców. W końcu motyw od zera przez bohatera do wroga publicznego numer 1 nie zdarza się tak często. Ekranizacji tej historii w 2015r. podjął się Stephen Frears, angielski reżyser mający na koncie tak znane tytuły jak Niebezpieczne związki czy Królowa. Biografii Lance’a Armstronga nadano tytuł The Program (polski tytuł Strategia mistrza) odnoszący się wypracowanej metody oszukiwania i unikania złapania przez kolarza i jego drużynę US Postal. Nadano nawet quasi-dokumentalny posmak włączając do obrazu oryginalne nagrania z etapów. Od razu mówiąc nie jest to film udany. Zostawiając na później typowe biograficzne wady to największy problem tkwi w samym podejściu do tematu. Uważam, że nie da się mówić o oszustwie Armstronga w oderwaniu od tego konkretnego sportu. A to czyni reżyser robiąc z tego sprawę jednowymiarową. Cała historia byłego rekordzisty w ilości zwycięstw TdF wynika wprost ze stanu w jakim znajdowało i cały czas znajduje się kolarstwo. Powiedzmy sobie uczciwie: kolarstwo jest zapewne najbardziej nieuczciwym sportem z jakim mamy współcześnie do czynienia. Doping stosowany jest od początków tej dyscypliny. W czasach zwycięstw Teksańczyka praktycznie cały peleton jechał na wspomaganiu. Jan Ulrich, Joseba Beloki, Ivan Basso, Alex Zulle, Marco Pantani, Bjarne Riis, Andreas Kloden, Aleksander Winokurow, Raimondas Rumsas, Richard Virenque, Francisco Mancebo, Santiago Botero i tak można praktycznie bez końca. Ci wszyscy ludzie ścigający się z Amrstrongiem brali doping w stopniu równym jak nie większym od niego. Tymczasem film skupia się tylko na kryminalnym procederze grupy US Postal czyniąc z persony Amerykanina praktycznie karykaturę. Z punktu widzenia jakości artystycznej jest to pójście po łebkach. No bo jak nazwać scenę gdy w trakcie wyścigu Lance podjeżdża do innego kolarza i grozi mu w żywe oczy. Każdy kto zgłębił temat wie, że w dobie wszechobecnych kamer i obecności specjalistów od czytania z ruchu warg taki krok byłby samobójstwem. Armstrong na pewno był hipokrytą, oszustem, kłamcą, manipulantem, ale na pewno nie był idiotą. Zabawnie kreowany jest też Amerykanin Floyd Landis przez pewien czas jeżdżący w teamie US Postal. Zwycięzca TdF z 2006r. od razu po tym fakcie złapany na stosowaniu testosteronu. W filmie Frearsa wydaje się on być ofiarą procederu rodaka wciągniętą w ten zakłamany świat, a później odepchniętą gdy potrzebował wsparcia.





O co nie mam zarzutów to obrazowe i dosłowne pokazanie skali zjawiska. Taka jest prawda i o tym trzeba mówić otwarcie. Nie zamiatać pod dywan jak robiła to przez lata kolarska federacja UCI. Wprawdzie dyscyplina ta jest przegniła okropnie to nadzieja na jej wyleczenie ciągle się tli. Strategia mistrza cierpi także na przypadłości typowo biograficzne. Scenariusz to zwyczajna odhaczajka (chyba nikt się nie obrazi za ten kolokwializm). Film pędzi scena po scenie jedynie odhaczając co ważniejsze wydarzenia z życia w żadne się nie zagłębiając i nie zostawiając miejsca na refleksje. Pierwszy start w wyścigu – jedna scena, pierwszy doping – trzy sceny, rak – pięć scen, ślub i żona – dwie szybko następujące po sobie sceny. Takie podejście wprawia w irytację.


Z plusów i ciekawostek. Wypada mi pochwalić odtwórcę głównej roli Bena Fostera. Jako jedyny z ekipy filmowej starał się nadać swojemu bohaterowi niejednoznaczności. Sekundami udaje mu się to  i przezwycięża skostniały scenariusz i tendencyjną reżyserię. Szkoda, że tak rzadko. Natomiast w rolę Floyda Landisa wcielił się Jesse Plemons znany jako Todd aka. Meth Damon (naprawdę lubię tą ksywę) z serialu Breaking Bad. Na trzecim planie miga przez parę minut nie kto inny jak sam Dustin Hoffman. Miło zobaczyć go ciągle aktywnego aktorsko i nie zjadającego swojego wizerunku.



Moja pasja do kolarstwa ciągle jest choć mam poczucie, że nieco wyblakła. Dalej będę oglądał najważniejsze wyścigi, ale widząc jak ktoś nagle odjeżdża na podjeździe pozostałym zbyt łatwo zapala mi się w głowie czerwona lampka. Podejrzeń wobec obecnych mistrzów mi nie brakuje. Tak będzie dopóki dopóty UCI nie zdecyduje się na całkowicie radykalne środki. Albo stuprocentowe kontrole i zero taryfy ulgowej dla każdego, albo pójście w przeciwną stronę i… legalizacja dopingu. Takie rozwiązanie wypacza ideę sportowej uczciwości, ale wydaje się łatwiejsze do wdrożenia. I to jest przykre.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz